LANCKORONA
Mówi się, że w weekendy można tu spotkać pół Krakowa, a drugie pół stoi w korku przy wjeździe. Źródła tego fenomenu szukałem w historii. Nie ma go tam. Serio. Odnalazłem je jednak na rynku, po prostu stojąc na środku i patrząc przed siebie. Niespodziewanie przyszło olśnienie, pojawiły się pierwsze objawy lanckorońskiej fascynacji.
To było zwyczajne, czwartkowe popołudnie. Dojechałem do miasta od strony Krakowa. Po kilku zakrętach przed oczami wyrósł mi rynek. Bez problemu zaparkowałem (w weekendy to podobno prawie niemożliwe) i ruszyłem na spacer. Pierwsze wrażenie było zdecydowanie przeciętne, można nawet powiedzieć, że byłem rozczarowany. Kontynuowałem przechadzkę i ciągle nic. Pustka. Lekko zatrwożony („Co ci ludzie widzą w tym miasteczku?”) doszedłem na ulicę Świętokrzyską i dalej poprowadził mnie zapach świeżego chleba. Tak trafiłem do piekarni pana Tadeusza Siwka. Szyld informował, że działa ona od 1925 roku. Kupiłem jagodzianki i powoli zacząłem wracać na rynek. Wtedy nagle coś się zmieniło. Lanckorona stała się zupełnie inna niż dotychczas. Zacząłem dostrzegać liczne kunsztowne detale. Do moich uszu dotarły odgłosy lekko ospałego małopolskiego miasteczka. Wszystko złożyło się w spójną całość. Trudno powiedzieć, czy to za sprawą drożdżówki (niebywale pysznej), czy może po prostu Lanckoronie trzeba dać trochę czasu. Wpadając tutaj w biegu, nie da się poczuć innego rytmu życia. Jedno jest pewne – ta miejscowość śpi i w tym tkwi jej urok. Senne są panie sprzedające w sklepach i kierowcy ruszający z rynku pod górę, a nawet liście na wietrze. Tam atmosfera bez wątpienia udziela się odwiedzającym.
Mówi się, że w weekendy można tu spotkać pół Krakowa, a drugie pół stoi w korku przy wjeździe. Źródła tego fenomenu szukałem w historii. Nie ma go tam. Serio. Odnalazłem je jednak na rynku, po prostu stojąc na środku i patrząc przed siebie. Niespodziewanie przyszło olśnienie, pojawiły się pierwsze objawy lanckorońskiej fascynacji.
To było zwyczajne, czwartkowe popołudnie. Dojechałem do miasta od strony Krakowa. Po kilku zakrętach przed oczami wyrósł mi rynek. Bez problemu zaparkowałem (w weekendy to podobno prawie niemożliwe) i ruszyłem na spacer. Pierwsze wrażenie było zdecydowanie przeciętne, można nawet powiedzieć, że byłem rozczarowany. Kontynuowałem przechadzkę i ciągle nic. Pustka. Lekko zatrwożony („Co ci ludzie widzą w tym miasteczku?”) doszedłem na ulicę Świętokrzyską i dalej poprowadził mnie zapach świeżego chleba. Tak trafiłem do piekarni pana Tadeusza Siwka. Szyld informował, że działa ona od 1925 roku. Kupiłem jagodzianki i powoli zacząłem wracać na rynek. Wtedy nagle coś się zmieniło. Lanckorona stała się zupełnie inna niż dotychczas. Zacząłem dostrzegać liczne kunsztowne detale. Do moich uszu dotarły odgłosy lekko ospałego małopolskiego miasteczka. Wszystko złożyło się w spójną całość. Trudno powiedzieć, czy to za sprawą drożdżówki (niebywale pysznej), czy może po prostu Lanckoronie trzeba dać trochę czasu. Wpadając tutaj w biegu, nie da się poczuć innego rytmu życia. Jedno jest pewne – ta miejscowość śpi i w tym tkwi jej urok. Senne są panie sprzedające w sklepach i kierowcy ruszający z rynku pod górę, a nawet liście na wietrze. Tam atmosfera bez wątpienia udziela się odwiedzającym.