MOJE CZY NASZE BIESZCZADY?
Od mojej ostatniej wizyty w Bieszczadach minął już prawie rok. W styczniu trafiła w moje ręce książka „Zanim wyjedziesz w Bieszczady”. Autorzy, panowie Nóżka, Scelina i Kozłowski zabrali mnie w niezwykłą podróż po Podkarpaciu. W trakcie czytania obrazy wielu miejsc pojawiały się w mojej wyobraźni. W uszach brzmiały piosenki SDM-u czy KSU, które wiele lat temu śpiewałem przy ognisku w Wetlinie. W mojej głowie powstał zupełnie nowy wizerunek bieszczadzkiej krainy. Zawsze wydawało mi się, że mam mityczne „swoje” Bieszczady, ale im lepiej poznaję ich historię, tym bardziej czuję, że one są „nasze”.
Drewniany świat
Odkrywanie dziejów Bieszczad ma dla mnie jeden cel. Chcę zrozumieć fenomen tych gór. Dlatego dwa miejsca uważam za arcyważne w tym przedsięwzięciu. Pierwsze to Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Drugie to prywatne Muzeum Bieszczad w Czarnej Górze. Skansen prezentuje ocaloną przed zniszczeniem architekturę drewnianą, natomiast w muzeum znajdują się ślady życia, które toczyło się w tych okolicach. Jest ich niewiele, nie spłonął jedynie metal. Więcej wspomnień z tego świata zapisano w wymienionej wcześniej książce. Kiedy pierwszy raz trafiłem w Bieszczady, nie miałem pojęcia o tym, jak niegdyś wyglądał ich krajobraz. Dzisiaj wypełnia go bujna roślinność, a kiedyś powietrze przecinał cerkiewny śpiew Bojków, a na pastwiskach widać było stada owiec wypasane przez Łemków. Ich drewniany świat spłonął lub pochłonęła go natura. Dzisiaj historia Akcji „Wisła” budzi w człowieku bunt, później strach, a na końcu niezrozumienie. Przecież miała ona miejsce 70 lat temu i jeszcze dzisiaj żyją ludzie, którzy ją pamiętają.
Pionierzy
Historie opowiadane przez zakapiorów brzmią niezwykle romantycznie. To właśnie tych niezwykle barwnych postaci warto szukać w Bieszczadach. Ja tylko raz spotkałem na swojej drodze człowieka, który rzucił wszystko i wyjechał w Bieszczady. Nazywają go Drogowiec. Rozmawialiśmy przy retortach przez godzinę, ale czułem, że był to dopiero początek jego barwnego życiorysu. „Zanim wyjedziesz w Bieszczady” opowiada o wielu pionierach, ale bardzo ciekawe są także historie autorów książki, leśników Kazimierza Nóżki i Marcina Sceliny. Internet poznał ich dzięki profilowi na Facebooku. Pan Kazimierz zasłynął tym, że krzykiem przepędził wilki atakujące niedźwiadki. Ich strona to przepiękne okno na świat bieszczadzkich lasów i niezwykłej przyrody. Dwóch autorów dzieli jedno pokolenie, mają też różne podejście do fotografii, co można dostrzec w książce, ale łączy ich miłość do przyrody. Opisywana pozycja otworzyła mi również oczy na pracę leśnika. W dzisiejszych czasach zrozumienie, na czym polega gospodarka leśna, jest bardzo ważne i potrzebne.
Moje Bieszczady
Drewniane relikty i pionierzy to dwa filary, na których opiera się dzisiejszy duch Bieszczad. Na naszych oczach te ewenementy zanikają. Starych domów już prawie nie ma, a bieszczadnicy skrywają się coraz głębiej w głuszy. Uciekają przed turystami. Od kilku lat pasma górskie na pograniczu polsko-ukraińskim stały się bardzo popularne. Przybywają w nie już nie tylko fani wędrowania po błocie czy śpiewania poezji przy ognisku. Ja, kiedy 10 lat temu pierwszy raz dojechałem do Cisnej, znajdowałem się w gronie zwolenników zawłaszczania tych gór przez wędrowników. Przez lata snułem się po połoninach, nasłuchiwałem w lesie, czy nie zbliża się niedźwiedź i zajadałem się naleśnikiem gigantem w Chacie Wędrowca. Rok temu wyszedłem jednak poza ten schemat. Udałem się do Wetliny w trampkach za Mazdy MX-5, pod maską której skrywało się prawie 200 koni mechanicznych. Nie pojechałem wędrować. Obrałem sobie za cel nasycić się górami z perspektywy drogi i lasu. Chciałem poznać Bieszczady tak, jak robią to ciekawscy turyści z najodleglejszych zakątków Polski. Czy przeżyłem coś niezwykłego? Pewnie! Wydawało mi się, że znam te góry na wylot, a na każdym kroku odkrywałem je na nowo, z innego punktu widzenia.
Nasze Bieszczady
Ta kraina jest wspólna. Nie należy ani do zakapiorów, ani do tych, którzy rzucili pracę w korpo i zamieszkali w lesie. Wyłącznego prawa do niej nie mają także zagorzali wędrownicy obecni tutaj od lat 70. W błędzie są także weekendowi turyści w służbowych samochodach, przekonani, że po krótkim objeździe poznali Bieszczady od podszewki. KSU miało rację – każdy ma swoje Bieszczady, ale w sercu, w sobie, w swojej głowie. Choć nie zawsze bywam postępowy, to akurat w tym przypadku uważam, że popularność tych pasm Karpat nie musi odbierać im klimatu. Powinna raczej skłonić wspomnianych „uzurpatorów” do weryfikacji swoich oczekiwań, planów i pragnień. Tylko od naszego nastawienia zależy, jak przeżyjemy pobyt w tych górach i jak potraktujemy tłok przy remontowanej Chatce Puchatka czy na szlaku po Połoninie Caryńskiej. Można narzekać i żyć myślą, że kiedyś to było. Nie warto jednak gasić swojego uczucia do Bieszczad tylko dlatego, że przestały być zieloną głuszą, w której do sklepu trzeba było jechać kilkanaście kilometrów. Tę miłość nadal można pielęgnować – podśpiewywać „Bieszczadzkie Anioły” i cieszyć się pięknem natury. To przecież są nasze Bieszczady.
Bieszczady z otwartym dachem
Od początku projektu Slow Road miałem dwa marzenia: objechać Tatry dookoła i przejechać Wielką pętlę bieszczadzką z otwartym dachem Mazdy MX-5. Pierwsze spełniłem jesienią 2018 roku, a drugie latem 2019 roku. Kiedy opublikowałem zdjęcie z trasy w Bieszczadach, wiele osób powątpiewało i podśmiewało się z mojego pomysłu. Góry kojarzyły się im raczej z napędem 4×4 i wysokim zawieszeniem. Ja miałem jednak inny plan. Chciałem po prostu delektować się jazdą. Otworzyć dach, jechać powoli i nasycać się nie tylko widokami, ale także cudownym zapachem letnich ziół i świeżością lasu. Nie marzyły mi się dzikie Bieszczady. Obrałem sobie za cel odbyć niespieszną podróż przez tę krainę. Mazda MX-5 okazała się do tego samochodem idealnym. Wiem, że wielu miłośników pieszych wędrówek patrzyło na mnie z pogardą. Burzyłem przecież ich wizję Bieszczad. Gdyby jednak porzucili przekonanie, że za czasów, gdy kursował tu jeden PKS przez cały dzień, było dobrze, i zaakceptowali fakt, że świat się zmienił, to może byłoby im łatwiej. Może wtedy dostrzegliby, że czas porzucić Połoninę Wetlińską i uciec gdzieś w lasy koło Baligrodu czy Komańczy. Podróż po Bieszczadach z otwartym dachem zmieniła moje poglądy. Teraz w głowie nucę „Moje Bieszczady”, a podziwiam nasze Bieszczady. Tak żyje się zdecydowanie lepiej.