MIĘKKA DROGA
Na przełomie lutego i marca pojechałem na Podlasie. Do dyspozycji miałem najnowszy model Mazdy CX-5 w wersji NEWGOUND w kolorze Zircon Sand. Od lat na takie trasy wybieram właśnie te Mazdy i zawsze CX-5 zaskakuje mnie czymś pozytywnym. Na Podlasiu o każdej porze roku przydaje się wyższe zawieszenie i napęd 4×4. To daje całkowitą wolność, a tym razem miała być ona dodatkowo wspomagana trybem off road. Jeden guzik przy drążku zmiany biegów, a ile radości! Zaskoczeniem był dla mnie również nowy kolor. Przyzwyczajony do mazdowej czerwieni, kiedy pierwszy raz zobaczyłem w internecie ten nowy piaskowy kolor, byłem lekko sceptyczny. W rzeczywistości prezentuje się genialnie. Za każdym razem, kiedy tankowałem, podchodzili do mnie zaintrygowani kierowcy i pytali o szczegóły. Pomijając wyjątkowość modelu Mazdy MX-5, to do tej pory coś takiego mi się nie zdarzało. Z czego to wynika? Myślę, że kolor jest intrygujący, a przy okazji ten model idealnie wpasowuje się w klimat Podlasia i Suwalszczyzny. Z jednej strony barwą nie odcina się brutalnie od otoczenia, a z drugiej auto zapewnia maksimum komfortu na różnej nawierzchni.
Poranki nad Narwią witały mnie siarczystym mrozem. Pierwszego dnia termometr wskazywał – 8 st. C, co w połączeniu ze wschodnim wiatrem sprawiało, że nie miałem najmniejszej ochoty wysiadać z auta. Muśnięte pierwszymi promieniami słońca rozlewiska skusiły mnie jednak tak bardzo, że opuściłem podgrzewany fotel i poszedłem zrobić parę zdjęć. Ten mróz miał jednak pewien plus, ponieważ naturalnie utwardził wszystkie gruntowe drogi. A te przecież kocham najbardziej. Mogłem więc bez problemu dojechać do skraju rozlewiska i nie tracić czasu na zbędne spacery po błotnistej drodze, tylko skupić się na podziwianiu piękna natury. Kiedy słońce wspinało się po niebie w stronę zenitu, drogi stawały się po prostu… miękkie. To oznaczało sprawdzian dla napędu 4×4 i nieznanego mi trybu off road. Pierwszy egzamin przyszło Maździe zdawać bez uprzedzenia, bo droga za Wodziłkami, którą jechałem, nagle stała się jednym wielkim grzęzawiskiem. Pomyślałem o szybkim odwrocie, ale z drugiej strony… po coś jednak jest ten guzik off road. I zaryzykowałem. Nie była to co prawda dzika przeprawa przez pola, bo jechałem przecież klasyczną suwalską drogą, ale ta rozmiękła do tego stopnia, że konsystencją przypominała masło. Problemy były więc dwa (w sumie to trzy, dodając do całości wielkie dziury) – pierwszy to grząska droga, a drugi związany z tym, że droga była śliska. Pierwszy kilometr przejechałem z duszą na ramieniu. Kiedy jednak zobaczyłem, że wszystko idzie całkiem dobrze, to stres mnie opuścił. Do czasu. O ile z Wodziłek w stronę Udziejek jechałem lekko z górki, tak nagle przed moimi oczami wyrosła wielka góra. Są takie miejsca na Suwalszczyźnie, gdzie przeszkody, ni stąd, ni zowąd, wyrastają jak spod ziemi. Magia polodowcowego świata. Stanąłem przed wyborem: albo wracam do Wodziłek, albo ryzykuję podjazd. Dodatkowo sprawę utrudniało to, że prawa część drogi była zarwana. Miałem więc tylko wąski pasek na szerokość dwóch kół i tylko jedną próbę, bo nie widziałem za bardzo opcji cofania z tej góry. Rzuciłem okiem na telefon, ale niestety zasięg nie powrócił i wiedziałem, że jedynym ratunkiem w przypadku niepowodzenia będzie zorganizowanie ciągnika, tylko nie wiadomo skąd. W górę! Myślałem, że u podnóża jest najgorzej, bo tam wszystko spływa, ale tym razem okazało się, że im wyżej, tym… trudniej. Mazda jednak nie ustępowała i parła cały czas pod górę. Nie przeszkadzał mi odgłos błota spadającego na dach. Chciałem wreszcie dojechać do Błaskowizny. Kiedy już wydawało się, że przede mną ostatni odcinek, na drodze pojawił się ciągnik z drewnem… On nie mógł się zatrzymać, bo jechał w dół, a ja nie chciałem się zatrzymywać, bo jechałem w górę. Uznałem jednak, że mnie łatwiej będzie zjechać, więc ekspresowo usunąłem się z drogi. W tym momencie pierwszy raz tego dnia poczułem, jak Mazda dosłownie osiada na miękkiej drodze. Wrzuciłem bieg wsteczny dodałem lekko gazu i stała się magia. Przez chwilę czułem, jak koła, pracując naprzemiennie, wyciągają mnie z tej opresji. Błoto fruwało dookoła, sprawiając wrażenie nalotu stada szarańczy. I tak w końcu wydostałem się z powrotem na drogę. Kiedy dojechałem do asfaltu w Błaskowiźnie, samochód był w naturalnym okładzie z błota i bez względu na to, jaki miałby kolor wcześniej, po tej wyprawie każdy byłby w odcieniu… Zircon Sand. Teraz już wiem, czemu tęgie głowy w Maździe wymyśliły ten a nie inny kolor dla modelu z napędem 4×4 i opcją off road i dlaczego podlascy kierowcy tak się nim interesowali.
Miękkie drogi spotykałem każdego dnia podróży, ale po tej przygodzie między Wodziłkami a jeziorem Hańcza zaufałem mojej Maździe i ani razu mnie nie zawiodła. Oczywiście we wszystkich tych przypadkach pchałem się w kłopoty na własne życzenie, ale wiem, że dynamiczna codzienność czasami zmusza do nieoczekiwanej zmiany trasy. Wtedy taki zakurzony w czasie miejskiej jazdy przycisk off road daje potrzebny spokój. Nowe rozwiązania w modelu Mazdy CX-5 urzekły mnie, bo przekonywać nie musiały, ponieważ jestem do niego przekonany nie od dziś. Dla osób takich jak ja, które lubią wyzwania, bliskość natury i dreszczyk emocji przy mijaniu się z ciągnikiem na błotnistej drodze, niewątpliwe bardzo istotne są atuty w postaci uniwersalnego koloru oraz trybu off road. To daje niesamowitą frajdę z jazdy i pewność dotarcia do celu. Po powrocie na twardy grunt, czyli na szerokie autostrady i do miejskiej dżungli, w pamięci pozostają jednak te przygody i to one budują wieź kierowcy z samochodem. Tego nie dostanie się w żadnym pakiecie dodatkowym, za to nie da się nawet dopłacić. To trzeba przeżyć samemu za kółkiem!