Jesteś tutaj:

WIELKI TEST JEDZENIA W PODRÓŻY

Jedzenie w podróży jest bardzo ważną kwestią. Śmiem twierdzić, że w hierarchii stoi wyżej niż zwiedzanie. Trudno mi wyobrazić sobie podróż z ciągłym poczuciem głodu. To potrafi całkowicie odebrać przyjemność odkrywania. Trzeba zastanowić się nad tym na etapie planowania podróży. Można uznać, że „jakoś to będzie”. Z doświadczenia wiem, że nie przynosi to nic dobrego. Często budzi frustrację i rozczarowanie. Ja podchodzę do tego zagadnienia na trzy sposoby. Zbierając materiały do kolejnych tras, zdecydowałem się na przeprowadzenie testu. Chciałem sprawdzić każdy z wariantów pod kątem kosztów, czasochłonności i tego, jak bardzo wpływa na rytm podróży. Teren do testów miałem idealny. Podlasie i Mazury umożliwiły mi przeprowadzenie ich w warunkach, które pozwalają na wyciągnięcie ogólnych wniosków.

Punkt wyjścia
Lekceważąc temat jedzenia w podróży, narażamy się na różne niedogodności. W regionach, gdzie turystyka i gastronomia są słabo rozwinięte, napotykamy szereg problemów. Moim punktem wyjścia przed każdą podróżą jest naszkicowanie sobie kulinarnej mapy. Zaznaczam na niej miejsca godne odwiedzenia i edukuję się wcześniej na temat specjałów regionalnej kuchni. Nie mam przecież bladego pojęcia o kuchni tatarskiej, a na Podlasiu błędem byłoby nieskosztowanie którejś z tatarskich potraw. Często już na tym etapie okazuje się, że w tygodniowej podróży mam zaplanowane wizyty w dwóch lub trzech punktach gastronomicznych. To sygnał do spakowania do bagażnika mojej skrzynki z kuchennymi akcesoriami. Szczerze mówiąc nawet jeśli mam sporo restauracji po drodze, to i tak wolę być niezależny i zabezpieczony na wszelki wypadek. Co znajduje się w tej skrzynce? Kuchenka turystyczna z butlą gazową, komplet garnków, kubek, sztućce, cukier, kawa, herbata… i jeszcze kilka gadżetów, które przez lata doświadczeń uznałem za istotne, ale nie każdemu muszą one być potrzebne. Taki zestaw trzeba stworzyć sobie samemu i najlepiej przed każdą podróżą sprawdzić, czy jest kompletny. Ja zazwyczaj dziwnym trafem nie zabieram łyżeczki do herbaty. Kilka razy musiałem mieszać cukier widelcem i nauczyłem się, że skrzynkę ZAWSZE warto sprawdzić. Podsumowując: wybrane restauracje i akcesoria do kuchni polowej są moim punktem wyjścia.

Test wykonywałem w trzech kolejno wybranych dniach. Nie zaplanowałem nic konkretnego, żeby nie faworyzować żadnego z rozwiązań. Starałem się jak najbardziej dopasować do wybranego wariantu, żeby czas poświęcony na pożywienie się był jak najbardziej miarodajny.

Wariant nr 1 – jem w restauracjach

Koszt całodziennego wyżywienia – 130 zł (1 osoba)
Czas: ok. 4 godzin

Obudziłem się nad Biebrzą. Piękny wschód słońca, śpiew ptaków, a na zegarku 4.30. Blady świt. Głód o tej porze mi jeszcze nie doskwierał, ale patrząc na plan dnia, wiedziałem, że nie ma mowy o tym, żebym znalazł restaurację serwującą śniadania. W tym wariancie założyłem, że jem wyłącznie to, co nie wymaga ode mnie żadnego przygotowywania. Tym sposobem wylądowałem na stacji benzynowej. Tam już przed 7.00 udało mi się kupić w miarę smaczne kanapki, których skład nie był zbyt długi. Oczywiście wypiłem też kawę i mój budżet zmalał o 15 zł. Tak jak mogłem przewidzieć, głód powrócił ok. 10.00. Jednym z założeń testu było to, żeby nie umierać z łaknienia. Zatrzymałem się więc w sklepie, gdzie kupiłem drożdżówkę i sok za 7 zł. Pełen nadziei na pyszny obiad jechałem cały czas przed siebie, żeby około 13.00 znaleźć się w Sokółce. Tam odwiedziłem Karczmę pod Sokołem. Zjadłem żurek i wybrałem drugie danie w cenie ok. 30 zł. Po doliczeniu do rachunku herbaty na koniec opiewał on na kwotę 48 zł (+5 zł napiwku). Już na tym etapie przekonałem się, że nie jest to tani wariant, bo ledwo minęło południe, a biorąc pod uwagę, ile zjadłem, wydałem sporą sumę. Obiad okazał się bardzo sycący i bez problemu wystarczył aż do godziny 18.00. Wtedy udałem się do Tatarskiej Jurty w Kruszynianach. Tam zamówiłem chłodnik i manty z serem. Doliczając napiwek i herbatę, wydałem 55 zł. Zaspokoiłem jednak głód do końca dnia i mogłem zakończyć test wariantu nr 1.

Wady:
– Czas poświęcony na jedzenie i dojazd do stacji benzynowej, sklepu i restauracji wybijał mnie z rytmu podróży. Stanie w kolejce, szukanie parkingu, oczekiwanie na kelnera, a później na danie sprawiły, że poświęciłem na jedzenie tego dnia ponad 4 godziny. Pobudka była o 4.00, podróż zakończyłem o 20.00, zatem z 16 godzin w trasie ¼ dnia poświęciłem na jedzenie. To moim zdaniem dużo, choć wynika to ze specyfiki regionu.
– Koszt całodziennego wyżywienia bez rozrzutności czy skąpstwa wyniósł 130 zł (przy tygodniowej podróży dałoby to sumę prawie 1000 zł). Oczywiście wybrałem dobre restauracje, jadłem lokalne przysmaki i tych decyzji nie żałuję. Mam jednak obawę, że w innej okolicy wydałbym tyle samo lub więcej, a jakość jedzenia mogłaby być dużo gorsza. Nie widzę też możliwości oszczędności w tym wariancie, bo i tak ograniczyłem wydatki, rezygnując z deserów i słodkich przekąsek
– Konieczność szukania miejsc do zjedzenia. O ile restauracje miałem po drodze i chciałem je odwiedzić, to stację benzynową i sklep musiałem odszukać. To zmusiło mnie do zmiany trasy. Założyłem, że nie ma sensu jechać dalej niż 10 km do stacji, a sklep starałem się znaleźć przy trasie, co okazało się nie takie proste. Zamiast podziwiać podlaskie wsie czy dziką przyrodę, wypatrywałem szyldu.

Zalety:
– Chwila oddechu w czasie oczekiwania na jedzenie to dobry moment, żeby przejrzeć mapę, zastanowić się nad dalszym etapem podróży i po prostu pozbierać myśli. Przy stoliku mogę odpocząć.
– Spróbowałem lokalnej kuchni, zjadłem pyszne dania i to zdecydowanie poprawiło nastrój. Poznałem coś nowego i dzięki temu w mojej głowie powstał pełniejszy obraz całego regionu.

Wariant nr 2 – gotuję sam

Koszt całodziennego wyżywienia – ok. 45 zł (1 osoba)
Czas: ok. 3 godzin

Obudziłem się nad Narwią. Słońce wisiało już dosyć wysoko nad horyzontem. Z bagażnika wyciągnąłem skrzynkę gastronomiczną, w tym wariancie testu była ona stałym elementem moich posiłków. Poprzedniego dnia w sklepie, w którym kupiłem drugie śniadanie, zrobiłem małe zapasy. Zaopatrzyłem się w kilka produktów, by urozmaicić posiłki. Zabrałem również z domu kilka rzeczy, które łącznie wyceniłem na ok. 15 zł (torebkę ryżu, puszkę tuńczyka w oleju, puszkę kukurydzy…), zakupy wyniosły mnie mniej więcej tyle samo. Do jadłospisu trafiły pyszny chleb na zakwasie, makrela w pomidorach i dwa świeże pomidory. Dodatkowo ugotowałem sobie herbatę i w pięknych okolicznościach przyrody metr od samochodu zjadłem bardzo pożywne śniadanie. Tego dnia przemieszczałem się na dość sporą odległość. Zaplanowałem obiad w okolicach godziny 13.00. Po doświadczeniach poprzedniego dnia zastanawiałem się, kiedy poczuję głód. Okazało się, że chleb i pomidory pozwoliły mi bez problemu wytrwać do 12.00 (prawie 5 godzin). Zgodnie z planem ok. 13.00 znalazłem parking w Puszczy Augustowskiej i przygotowałem sobie ryż z tuńczykiem i kukurydzą. Do tego znowu wypiłem herbatę i dodatkowo uraczyłem się kawą. Spakowałem obóz i ruszyłem dalej. Kolację niespodziewanie zjadłem przy ognisku. Dokupiłem kiełbasę i keczup, co dodało do rachunku 15 zł. Na tym zakończyłem test i ze zdziwieniem stwierdziłem, że w tym wariancie ani przez moment nie doskwierał mi głód.

Wady:
– Czas potrzebny na posiłki okazał się bardzo długi. Najpierw musiałem rozstawić ekspresowy „obóz”, ugotować wodę, a na koniec wszystko posprzątać i popakować. Śniadanie zajęło mi ok. 30 minut, obiad pochłonął ponad godzinę, a wieczorne ognisko do momentu zjedzenia zajęło mi 1 godzinę i 30 minut.
– Samodzielne szykowanie posiłków nie pozwala zbytnio odpocząć. To właśnie uznałem za ogromną zaletę wariantu nr 1. W czasie gotowania trzeba być skupionym, a po jedzeniu nie ma mowy o odpoczynku, bo trzeba szybko wszystko pozmywać, nim brud zaschnie.

Zalety:
– Możliwość samodzielnego wyboru miejsca i czasu jedzenia. Nie musiałem czekać na okazję, by zjeść śniadanie, co więcej okazało się ono bardzo syte. Obiad zjadłem w ładnym miejscu w lesie, zanim dopadł mnie głód. Kolację przygotowałem sobie w bardzo klimatycznym miejscu przy ognisku.
– Koszt jedzenia przez cały dzień nie przekroczył 50 zł, co potwierdziło moje przypuszczenia w tej kwestii. Można jeszcze znaczenie zmniejszyć te wydatki, jeśli zabierzemy część produktów z domu, gdzie mamy możliwość zrobienia zbiorczych zakupów w dużo lepszych cenach. Nie trzeba wtedy również tracić czasu na szukanie sklepu. Można ustalić sobie mniej więcej, co danego dnia będziemy chcieli zjeść i zabrać potrzebne składniki.

Wariant nr 3 – jedzenie liofilizowane

Koszt całodziennego wyżywienia – od 70 do 90 zł (1 osoba)
Czas: 1 godzina

To rozwiązanie poznałem doskonale w czasie górskich wędrówek po bezludnych terenach Skandynawii czy we włoskich Dolomitach. Przed wyjazdem udałem się do sklepu górskiego i zakupiłem trzy porcje jedzenia liofilizowanego. Trafiłem akurat na dzień z rabatem 20% i zamiast prawie 90 zł wydałem 70 zł, trzeba to wziąć pod uwagę przy analizie wyników testu. W standardowych cenach trzeba przeznaczyć ok. 30 zł na posiłek. W dniu testu obudziłem się w samym sercu Suwalszczyzny. Na śniadanie przygotowałem sobie musli z owocami. To jedzenie przygotowuje się w dziecinnie prosty sposób. Wystarczy zagotować wodę i wlać ją do odpowiedniego poziomu zaznaczonego w opakowaniu. Następnie całość trzeba wymieszać, zamknąć opakowanie, odstawić na kilka minut, a kiedy woda i temperatura zrobią swoje, jedzenie jest gotowe do spożycia. Wystarczy łyżka lub widelec. Ogromnym plusem tego rozwiązania jest brak konieczności zmywania. Posiliłem się porannym musli. Na zegarku miałem godzinę 8.00. Obiad zaplanowałem w pięknym miejscu nad jeziorem ok. południa. Choć porcja płatków początkowo wydawała mi się mała, to okazało się, że zaspokoiła mnie aż do 13.30 i dopiero wtedy poczułem lekki głód. Zatrzymałem się przy pięknej plaży, zagotowałem wodę i zjadłem kolejne danie, tym razem zapiekankę ziemniaczaną z serem. Najadłem się nawet bardziej niż do syta! Ze zdziwieniem dopiero ok. 20.00 stwierdziłem, że robię się głody. Na kolację zaserwowałem sobie ostatnią porcję, czyli kurczaka z kaszą kuskus i warzywami. Ci, którzy nigdy nie próbowali tego typu jedzenia, mogą być lekko zdziwieni różnorodnością dań. Pierwsze pytanie nowicjuszy dotyczy tego, czy jedzenie z torebek jest smaczne. Owszem, i to bardzo. Jest naprawdę warte swojej ceny i nie można w żadnym wypadku porównywać go z dostępnymi w marketach daniami instant. Także skład jedzenia liofilizowanego jest bardzo dobry (bez konserwantów i sztucznych dodatków), a smak jest naprawdę intensywny.

Wady:
– Cena. Można polować na promocje w sieci i kupić czasem większą partię żywności taniej, ale i tak nie uda się raczej zredukować kosztów jednego posiłku poniżej 20 zł. To momentami podważa sensowność tego rozwiązania, bo za 30 zł zjemy bez problemu normalny obiad w przydrożnej restauracji.
– Narzucone z góry połączenia smaków. Co prawda na rynku jest wielu producentów liofilizowanego jedzenia i wybór jest duży, ale i tak można trafić na jakiś składnik, za którym się nie przepada. Lista dań jest jednak ograniczona i trzeba się do niej dostosować. Nie polecam na początek zapiekanek i dań z ziemniakami, bo ich przygotowanie trwa dłużej. Natomiast szykowanie większość potraw z makaronem czy ryżem jest banalnie proste.
– Dostępność głównie w internecie i stacjonarnych sklepach górskich i sportowych. Nie ma zazwyczaj możliwości dokupienia tego typu jedzenia w trakcie podróży .

Zalety
– Czas przygotowania posiłku. Wodę na kuchence turystycznej w normalnych warunkach gotuje się 3–4 minuty. Po zalaniu zawartości torebki trzeba zazwyczaj odczekać kolejne 5–7 minut. Po tym czasie danie jest gotowe do spożycia, a dzięki specjalnemu opakowaniu można je wygodnie zjeść, stygnie ono w odpowiednim czasie. To wszystko sprawia, że obiad zajmuje mniej więcej 15 minut.
– Nie trzeba zmywać, sprzątać i korzystać z dodatkowych naczyń. To istotne, bo nie zawsze musimy jeść obiad czy kolację w pobliżu samochodu. Wtedy do plecaka wystarczy zabrać wodę, kuchenkę z gazem, miniczajniczek czy menażkę, torebkę z jedzeniem i sztućce. To pozwala na zjedzenie posiłku tam, gdzie sobie wymarzymy. Kilka razy w życiu zdarzyło mi się zajadać „liofem” w bardzo egzotycznych sceneriach, gdzie do najbliższej restauracji było kilka godzin drogi.
– Pożywność. W przypadku samodzielnego przygotowywania jedzenia często jest z tym kłopot. O ile nie jest trudno przyrządzić sobie coś na szybko na kuchence turystycznej, to niejednokrotnie okazuje się, że wartość energetyczna dania jest bardzo niska, brakuje mu także przypraw i smaku. W przypadku żywności liofilizowanej problem ten znika.

Podsumowanie i wnioski

Przedstawiłem trzy rozwiązania kwestii jedzenia w podróży w miarę podobnych warunkach. Każde z nich ma pozytywne i negatywne strony. Uważam, że najważniejsza jest świadomość istnienia różnych możliwości i umiejętnego dobierania ich do sytuacji. Wydaje mi się, że wcześniejsze zaplanowanie posiłków pozwala całkowicie wyeliminować dylematy związane z żywnością. Jedzenie liofilizowane warto wykorzystywać w terenie, gdzie nie ma możliwości zjedzenia czegoś w restauracji czy szybkiego i bezproblemowego przyrządzenia posiłku. Unikam tego rozwiązania głównie ze względu na cenę. Wolę zaopatrzyć się w produkty, które mogę transportować bez lodówki i samemu przyrządzić sobie jedzenie, nawet kosztem poświęcenia na to większej ilości czasu. Zazwyczaj mam ze sobą jakiegoś „liofa” na czarną godzinę. W restauracjach zawsze szukam nieznanych mi smaków. Omijam miejsca typu „chłopskie jadło”, bo jedynym zaskoczeniem może być kiepska jakość jedzenia. Lubię lokalne przysmaki i tradycyjne regionalne potrawy. Nie jest wcale łatwo znaleźć w podróży miejsca serwujące je, dlatego staram się zrobić research przed wyjazdem, w domu. Nieoceniona jest również pomoc miejscowych, którzy mogą zawsze podpowiedzieć, gdzie warto iść na obiad czy kolację. Podróżuję od wielu lat i wiem, że nie istnieje jeden właściwy schemat odżywiania się w trakcie wypoczynku. Wymaga ono elastyczności, pomysłowości i nieco fantazji. Dzięki nim nawet w biegu można dokonywać trafnych wyborów i zbierać kolejne smakowite wspomnienia.