ZIMĄ NA NORDKAPP
Pod sam koniec marca wziąłem udział w niezwykłej wyprawie. Jej celem było dotarcie na Nordkapp. Jest to najdalej wysunięty na północ punkt, do którego można dostać się publiczną drogą. Przylądek Północny określa się mianem końca świata, choć po prawdzie na samej wyspie Magerøya znajduje się jeszcze odleglejsze od równika miejsce, ale nie sposób dotrzeć tam samochodem. Nordkapp stał się istną mekką podróżujących po Skandynawii. Latem zmierzają tam tysiące kamperów, a wiele osób podróżujących po Norwegii uważa odwiedzenie go za obowiązkowe. O ile samo miejsce wygląda jak tysiące innych, tak już podróż do niego to niezwykła przygoda. Zwłaszcza zimą! Będzie to opowieść z krainy lodu i śniegu.
Początek
Podróż rozpocząłem w Warszawie na Okęciu. Po 3 godzinach podróży samolotem wylądowałem w szwedzkim Luleå. Im dalej przesuwałem się na północ, tym robiło się bielej. Obserwując przez okno samolotu przepiękne pejzaże, czułem, że zbliżam się do mroźnych obszarów. Na lotnisku przywitała mnie śnieżyca. Po zameldowaniu w hotelu chciałem wykorzystać ostatki światła i poszedłem na spacer po zamarzniętym Bałtyku. Luleå leży nad Zatoką Botnicką, czyli północnym skrajem naszego pięknego morza. Skorzystałem z sań i odpychając się rytmicznie, zrobiłem małą rundę dookoła miasta. Wraz z zachodem słońca zrobiło się przeraźliwie zimno. Termometr pokazywał −18°C.
W drogę
841 km – taki dokładnie dystans zobaczyłem na nawigacji, kiedy wystartowałem. Mazda CX-5 z ponaddwulitrowym silnikiem diesla, którą miałem pokonać tę trasę, na całe szczęście miała opony pokryte kolcami. Już w mieście przeraziły mnie oblodzone ulice. Było kilka minut po 5.00, kiedy opuszczałem cywilizację. Moja droga wiodła cały czas na północ. Początkowo utrzymywałem tempo dozwolone przez znaki, chętnie ściągałem nogę z gazu, głównie ze względu na zaśnieżoną i oblodzoną szosę. Trudno jest dostosować swój styl jazdy do ogumienia z kolcami i Skandynawii, gdzie czarny asfalt zimą jest niemal niespotykany, jeśli całe życie jeździło się co najwyżej na zimowych oponach w trakcie polskiej zimy. Im więcej kilometrów było za mną, tym większej nabierałem odwagi. Kilka razy moją ułańska fantazję korygowały systemy antypoślizgowe i na całe szczęście skończyło się to tylko zimnym potem płynącym po plecach. Nie przekraczałem dozwolonej prędkości, mając na uwadze także legendy o skandynawskich mandatach. Droga wiodła głównie przez lasy i bezdroża, gdzie ograniczenia pozwalały się rozpędzić do 80 km/h. W miasteczkach limity dochodziły do 30 km/h i wtedy doskonale spisywał się aktywny tempomat, który kontrolował prędkość i odległość od auta z przodu. Przemierzałem tereny bardzo dzikie. Samochody mijałem tylko co jakiś czas i naprawdę cieszyłem się, że jedziemy grupą kilku aut.
Na trasie
Zachwycające krajobrazy przez 841 km – tak mógłbym opisać to, co widziałem na trasie. Nie przejeżdżałem przez większe miasta, dlatego niemal cały czas przez okna Mazdy podziwiałem lasy, zamarznięte jeziora i góry w tle. Ku mojemu zdziwieniu Finlandia przywitała mnie chmurami i bardzo brzydką pogodą. Dopiero kiedy wjeżdżałem do Norwegii, wyszło słońce i towarzyszyło mi już do samego wieczora. Najciekawszą atrakcją po drodze było wjechanie w koło podbiegunowe. Zdarzało mi się już tam bywać, ale zawsze dostawałem się tam samolotem. Tym razem mogłem poczuć dokładnie magię chwili przekroczenia tej granicy. Przejechanie trasy w wyznaczonym czasie wymagało ode mnie zrezygnowania z długich przystanków. Przy okazji tankowania zjadłem w lokalnej knajpie to, co większość zatrzymujących się tam kierowców, czyli burgera. Mazda spalała około 6 l/100 km, więc tylko raz musiałem zatrzymać się na stacji. Mknąłem dalej do celu, bo wieczór był coraz bliżej.
Koniec
Alta była ostatnią większą miejscowością na trasie. Później kręta droga biegła w niezwykłej scenerii wzdłuż oceanu. Co rusz pokonywałem tunele i rozpocząłem całą serię krótkich przystanków, bo widoki były niesamowite. Minąłem Honningsvåg i poczułem magię dalekiej północy. Zaśnieżona droga wiła się stromo pod górę, a ja czułem, jak napęd 4×4 pomaga mi ją pokonywać. Kiedy dotarłem do stacji wjazdowej na Nordkapp, było już całkiem ciemno. By wjechać na Przylądek Północny, trzeba wykupić bilet. Zimą wjazdy odbywają się tylko w eskorcie pługu, głównie dlatego, że sytuacja na drodze potrafi zmienić się w ciągu paru minut. Do tego prognozy muszą być korzystne. Kolejnego dnia szosa była już zamknięta. Wiatr i śnieg zrobiły swoje.
Nordkapp
Jak jest na przysłowiowym końcu świata? Przede wszystkim wietrznie. Wiało niemiłosiernie, co jeszcze bardziej potęgowało uczucie zimna. Kilka chwil spędziłem przy znanym ze zdjęć globusie i uciekłem do pawilonu turystycznego, chcąc schronić się przed zimnem. Zdecydowanie muszę przyznać, że poczułem magię północy. Nie wiem, czy to uczucie wywołał księżyc w pełni, który jasną smugą odbijał się w oceanie, czy to po prostu radość z dotarcia do celu sprawiła, że miałem łzy w oczach. Nordkapp jest miejscem niezwykłym i wiem, że tam jeszcze wrócę. Niekoniecznie zimą, ale zrobię wszystko, żeby się tam ponownie znaleźć.
Powrót
Usiadłem w niewielkiej restauracji w porcie w oczekiwaniu na kolację. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że nagle nic nie widać za oknem. Rozszalała się burza śnieżna, która w ciągu kilku minut odcięła Honningsvåg od świata. Zamknięto drogę w kierunku Alty. Zasypiałem kołysany wiatrem. Rano ruszyłem jeszcze w ciemnościach na zdjęcia i przeżyłem coś niesamowitego. W przeciągu 3 godzin doświadczyłem chyba wszystkich 4 pór roku – od śnieżycy, w czasie której żegnałem się z życiem, po niemal wiosenne słońce. Patrząc, jak maleńki samolot ląduje miotany wiatrem, nie mogłem sobie wyobrazić, jakim cudem uda mu się na tym wietrze wystartować. Do samego końca na niewielkim lotnisku panowała pewnego rodzaju konsternacja i oczekiwanie. Wystartowaliśmy w niewielkim oknie pogodowym. Z pewną ulgą, ale też tęsknotą opuszczałem daleką północ. Patrząc na przesuwające się poniżej śnieżne pejzaże, oczami wyobraźni malowałem drogę, którą wrócę na Nordkapp. A zrobię to z pewnością, bo warto!