ZAKRĘCONY DOLNY ŚLĄSK

Długość trasy: 80 km
Orientacyjny czas trwania: 1 dzień

Ten wieloznaczny tytuł idealnie opisuje trasę, którą pokonałem na Pogórzu Kaczawskim. Do jej wytyczenia zainspirował mnie konkurs organizowany przez Mazdę, w którym użytkownicy zgłaszali propozycje najciekawszych, według nich, szlaków samochodowych w Polsce. Jury wyłoniło najbardziej atrakcyjną podróż, którą okazała się trasa wiodąca przez Krainę Wygasłych Wulkanów. Pani Agnieszka Raszewska zaproponowała przejazd przez bardzo ciekawe i mało znane miejsca. I to jest to! Dzięki jej podpowiedziom zajrzałem ponownie do pensjonatu Villa Greta w Dobkowie i odwiedziłem zamek Grodziec. Ale po kolei! Już wystarczy zakrętów na trasie, żeby jeszcze komplikować opis. Ruszajmy!

Za zakrętem zakręt
Kiedy spojrzałem na mapę, od razu zauważyłem, że niemalże cała trasa to ciąg nieustannych zakrętów. W sumie nie jest to nic zaskakującego na Dolnym Śląsku. Postanowiłem jednak uczcić ten przejazd wizytą na zakręcie zakrętów, czyli na Zakręcie Śmierci, który znajduje się na drodze ze Szklarskiej Poręby do Świeradowa Zdroju. Swoją niechlubną nazwę zawdzięcza licznym wypadkom samochodowym. Jest to bardzo ostry zakręt na drodze, która oplata występ skalny. Jego odstraszająca nazwa nie powinna jednak zniechęcać, bo jest to naprawdę bardzo ciekawe miejsce. Poza dreszczykiem emocji drogowych dostarcza również innych wrażeń, ponieważ jest to jeden z ciekawszych punktów widokowych w tej części Sudetów, dostępny dla każdego zmotoryzowanego. Ze ścieżki przebiegającej wzdłuż zakrętu podziwiać można Karkonosze od Szrenicy aż po Śnieżkę. Znalazłem się tam tuż po wschodzie słońca i miałem tę malowniczą drogę tylko dla siebie. Teraz, kiedy uczciliśmy Zakręt Śmierci, a także wszystkie inne bezimienne zakręty, możemy udać się do punktu startowego trasy.

Wybuchowy most
W 2020 r. media obiegła informacja o planach amerykańskich scenarzystów, którzy skuszeni widokiem starego mostu kolejowego nad Jeziorem Pilchowickim postanowili go wysadzić na potrzeby filmu akcji „Mission: Impossible 7”. Ile w tym prawdy, nie wiem, bo nie zgłębiałem tej historii, ale most stoi nadal, więc ta akurat misja chyba rzeczywiście okazała się niemożliwa. Trudno jednak powiedzieć, że most ma się dobrze, bo jest zrujnowany i nie wolno na niego wchodzić. Ale za to urody trudno mu odmówić. Tworzy niesamowity klimat na tle okolicznych wzgórz oraz wody. Tu stawiam kropkę na mapie i rozpoczynam podróż.
Ilość zakrętów na drodze wzdłuż jeziora jest imponująca, ale nie brakuje również miejsc do krótkich postojów i podziwiania widoków. Jednym z takich punktów jest nieczynna stacja kolejowa, z której roztacza się widok na jezioro i Karkonosze w tle. Poniżej stacji znajduje się przystań wodna, gdzie można wypożyczyć kajak lub łódkę. Jadąc dalej, docieramy do zapory. Przejście po jej koronie to obowiązkowy element trasy. Ma ona 290 m długości i 7,2 m szerokości. W 1912 r. sam cesarz Wilhelm II przyjechał do Pilchowic pociągiem, żeby wziąć udział w uroczystym zakończeniu prac nad zaporą. Pierwszy poważny sprawdzian zdała w 1915 r. podczas sierpniowych intensywnych opadów deszczu. Pomimo pewnych niedociągnięć powódź została zatrzymana, a całe przedsięwzięcie można było uznać za wielki sukces. Chcąc zobaczyć zaporę w pełnej krasie, trzeba zjechać samochodem w kierunku Wlenia i skręcić w pierwszą drogę asfaltową w lewo. Prowadzi ona do drewnianego mostu nad Bobrem. Z tego miejsca doskonale widać zaporę w całej okazałości, a także przyklejony do niej budynek elektrowni wodnej. W pobliskim Nielestnie znajduje się popularna w regionie przystań, z której rozpoczynają się spływy Bobrem. To świetne miejsce, by rozpocząć ciekawą trasę turystyczną, dostosowaną do umiejętności i czasu, jakim dysponujemy. Zachwycony porannymi widokami jeziora udałem się do Wlenia. Historia tego dolnośląskiego miasteczka jest nierozerwalnie związana z ruinami zamku Wleński Gródek, które znajdują się na wzgórzu unoszącym się nad miastem. Twierdza powstała około 850 lat temu i jest uważana za jedną z najstarszych murowanych warowni na Śląsku. Po rewitalizacji w 2018 r. została ponownie udostępniona turystom. Z wieży można podziwiać panoramy gór: Kaczawskich i Izerskich oraz Karkonoszy. Poniżej zamku stoi barokowy pałac Lenno wybudowany w 1653 r. przez Adama Koulhausa (obecnie hotel i sezonowa restauracja). W 2019 r. rynek we Wleniu przeszedł gruntowną modernizację, co nie znaczy, że stracił swój klimat. Nadal otaczają go zabytkowe kamieniczki i urokliwe zaułki. Pośrodku stoi ratusz z XVIII w., przed którym zobaczymy pomnik Gołębiarki wzniesiony w 1914 r. z okazji 700-lecia miasta. Czemu akurat dziewczyna z gołębiem na ramieniu jest wizytówką Wlenia? W ten sposób upamiętniono tradycję gołębich targów, które już w średniowieczu w każdą środę popielcową odbywały się w tym mieście. Warto zobaczyć też kościół pw. św. Mikołaja z XIII w.

Kierunek wulkan!
Opuściłem Wleń i udałem się przez Bełczynę do Proboszczowic. Już z daleka mogłem dostrzec wyraźny stożek i przypominającą wulkan górę. To Ostrzyca Proboszczowicka, którą uważam za jeden z najlepszych punktów widokowych w okolicy. Wznosi się na wysokość 501 m n.p.m., a na jej szczycie znajdują się dwa skalne gniazda, które służą za punkty widokowe. Istnieje kilka opcji dojścia do schodów prowadzących na szczyt. Ja wybrałem dojazd na ostatni możliwy parking, czyli skręciłem w Proboszczowicach za kościołem w lewo i kierując się drogowskazami, szutrową drogą dotarłem do parkingu wśród starych dębów. Na szczęście Mazda CX-30 sprawiła, że dotarłem na miejsce bez przygód, choć droga w kilku miejscach była mocno zalana wodą. Następnie szlak prowadził mnie lasem, lekko pod górę, aż do tablicy rezerwatu i kamiennych schodów biegnących na szczyt. Z każdym krokiem w górę klimat staje się ciekawszy i bardziej mroczny. Pokonanie dość stromego podejścia wynagradzają widoki. Trudno o nich opowiedzieć – to trzeba zobaczyć. Jak okiem sięgnąć tylko pola, wioski, lasy, wzgórza i ściana Karkonoszy na horyzoncie. Schodząc do samochodu, byłem bardzo niepocieszony, że tak szybko zniknęły mi z oczu te piękne krajobrazy, bo już kilka metrów poniżej szczytu zaczyna się bujny las. Pozostały mi jednak zdjęcia i wspomnienia z wizyty.
Nie tracąc z oczu wyjątkowych miejsc w Krainie Wygasłych Wulkanów, postanowiłem udać się do wsi Sędziszowa, by wejść na szczyt Wielisławka. Znajdują się tam unikatowe organy. Nie kościelne, a skalne, a ich wyjątkowość polega na tym, że zbudowane są z czerwonego porfiru. Kamienne słupy rzeczywiście przypominają elementy organów, ale z Organów Wielisławskich rozbrzmiewa wyłącznie muzyka natury. Nieopodal znajduje się restauracja i agroturystyka Młyn Wielisław. Poznałem tam Anetę i Mirosława, którzy oprowadzili mnie po zabytkowym budynku. Historia młyna na rzeką Kaczawą, w cieniu Wielisławki, sięga aż XVI w. Wybudowano go w celach kruszenia skał wydobywanych w pobliskich kopalniach. Kiedy wydobycie ustało, przerobiono go na młyn zbożowy. Po latach koło wodne zastąpiono turbiną Francisa, która początkowo napędzała młyn, a od 2000 r. służy małej elektrowni wodnej. Losy ostatnich przedwojennych właścicieli owiane są tajemnicą i do dzisiaj nie udało się ustalić, co się z nimi stało po 1945 r. Ostatnia wzmianka podaje, że od 1870 r. młyn należał do Bastiana Gebauera. W 2009 r. trafił w ręce obecnych właścicieli, którzy kontynuują dawne tradycje. Przed laty, podobnie jak dziś, funkcjonowała w nim gospoda, można było się posilić i przenocować. Odpoczywających w jego murach gości od wieków niezmiennie usypia szum rzeki. W wyciszeniu pomaga słaby zasięg telefoniczny, a zasadzie jego brak.
Trzymając się dalej tematyki wulkanicznej, udałem się do Rzeszówka, gdzie swoją zagrodę edukacyjną Zielony Wulkan prowadzą Marta i Maciek. Umówiłem się z nimi na kreatywne warsztaty mydlarskie, podczas których miałem zrobić własną kulę kąpielową. Na miejscu okazało się, że są to ludzie posiadający niezwykłą wiedzę i świadomość tego, co robią. Pomogli mi w ulepieniu kuli, a ja mogłem zabrać cząstkę tych warsztatów do domu. Aż żal wrzucać tę kulę do wanny. Póki co pięknie pachnie lawendą i wożę ją w samochodzie. Wrażeń jak do tej pory nie brakowało, ale nieco zgłodniałem. Nie mogłem więc ominąć jednej z najlepszych restauracji w regionie. Pojechałem prosto do Dobkowa i usiadłem wygodnie za stołem w Villi Greta.

Sztuka przez duże S
Gotowanie to też sztuka, w której na dodatek nie ma miejsca na kompromisy. Tak stwierdziłem w momencie, kiedy własnoręcznie wyrywałem marchewkę w ogródku Villi Grety. Co prawda goście zazwyczaj czekają na swoje zamówienia przy stołach, ale ja chciałem zobaczyć wszystko od kuchni. I tak się stało dzięki uprzejmości Eweliny i Krzyśka. To miejsce o bogatej historii, która swoim początkiem sięga końca XIX w. Paul i Agnes Witter doczekali się aż dwunastu pociech. Jedna z nich, Margaret, na zawsze związała swój los z rodzinną posiadłością. Kiedy po II wojnie światowej Niemcy zostali przesiedleni, ją ukrył ukochany, polski żołnierz, który postanowił się z nią ożenić. Władze wydały zgodę na ślub z Niemką i tak Greta z Jankiem dożyli później starości w Dobkowie. Obecnie ich wnuk, pan Krzysztof, wraz żoną Eweliną prowadzą w tym miejscu restaurację i pensjonat. Zachowany oryginalny charakter siedliska stał się swoistą kapsułą czasu. Pokojom nadano nazwy dawnych pomieszczeń: Spiżarnia, Janowy, Grety czy Gołębnik. Wiele miejsc zyskało nowe przeznaczenie. Restaurację urządzono w dawnej oborze, a obszerne stodoły służą gościom w czasie niepogody. Dom Arnolda, dawnego niemieckiego elektryka, przekształcono na przestronne apartamenty, a w jego dolnej części powstały sale do gier i zabaw dla dzieci.
Marchew oddałem do kuchni, a sam zagadałem się z Krzyśkiem przy labiryncie wyciętym w trawie. Po chwili na stole wylądował krem z zielonego groszku, a po nim pstrąg z warzywami i… moją marchewką. Nie opisze smaku. Napiszę tylko, że to sztuka kulinarna przez duże S.
Długie lipcowe dni sprzyjają podróżowaniu. Po obiedzie ruszyłem w kierunku celu mojej trasy, ale po drodze zatrzymałem się jeszcze na chwilę w Gozdnie. Na szczycie góry Zawadna znajduje się wieża widokowa, z której roztacza się piękny pejzaż okolicy. To miejsce na półgodzinny przystanek. Z Gozdna pojechałem się do Grodźca. Górę Zamkową widziałem już z Ostrzycy, ale dopiero za Uniejowicami zobaczyłem ją w całej okazałości. Podziwiałem ją również, przekraczając próg Galerii Versus. Napiszę krótko – to miejsce przepełnione jest sztuką (również tą przez duże S) i dobrą energią. Poznałem tam Pati i Martynę. Jak mówią i piszą, galeria sztuki to dla nich spełnione marzenia, historie ludzi, plany, wizje, emocje i ciężka praca, którą wieńczy dzieło postawione przed oglądającymi. O takich miejscach trudno jest pisać słowami, bo te zdają się za ciasne i spłycają sedno. Trzeba skonfrontować samego siebie z dziełem artysty. Takie przeżycia zapewnia Galeria Versus, w której o sztuce nie tylko się rozmawia, ale nią się żyje.

Wszystko ma swój kres
Docierając do Grodźca, znalazłem się na północnym skraju Krainy Wygasłych Wulkanów. Krętą leśną drogą, już w świetle zachodzącego słońca, udałem się na zamek Grodziec. Tablica przy wjeździe poinformowała mnie, że z tym miejscem wiąże się dziewięć wieków historii. Nie wymyśliłbym lepszego zakończenia trasy. Jest to prawdopodobnie pierwszy w Europie zamek, który wyremontowano i udostępniono do zwiedzania turystom. Było to na początku XIX w., więc musiało odbić się szerokim echem w ówczesnych Niemczech. Do II wojny światowej Grodziec był tłumnie odwiedzaną miejscowością turystyczną. Od wielu lat, dzięki staraniom gminy i wielu miłośników Grodźca, przywraca mu się ducha średniowiecznej warowni. Nie jest to proces łatwy ani szybki, ale najważniejsze, że z każdym rokiem jest widoczny postęp. Byłem na zamku wielokrotnie, ale nigdy nie odmawiam sobie przyjemności przejścia przez komnaty i wąskie korytarze prowadzące na wieżę. Widok z niej jest przepiękny i dopiero z tej perspektywy można podziwiać całą Krainę Wygasłych Wulkanów na tle Karkonoszy.
Nim zapadła noc, dotarłem do położonej na zboczu Góry Zamkowej tajemniczej Monte Cumy – uroczyska pod zamkiem Grodziec. To rodzinny pensjonat prowadzony przez Agatę. Widok z każdego pokoju jest wart miliony, bo można podziwiać całe Pogórze Kaczawskie, a przy dobrej pogodzie także Karkonosze. Doceniłem w tym miejscu ciszę, która jest niezwykle urzekająca. Zasnąłem na zboczu wygasłego wulkanu, czując się niezwykle bezpiecznie w tym przyjaznym i przytulnym miejscu.

Pani Agnieszko, dziękuję za polecenie Krainy Wygasłych Wulkanów. Tym okolicom mówię do zobaczenia, bo z pewnością wrócę tam jeszcze niejeden raz!

Zobacz najnowsze wpisy na blogu