NA STYKU PRZESZŁOŚCI I TERAŹNIEJSZOŚCI
Każdego roku plan moich marcowych podróży był taki sam. W połowie miesiąca siadałem za kierownicą mazdy i jechałem na wschód Polski. Szukałem głównie rozlewisk Biebrzy, Narwi i Bugu. W bonusie zazwyczaj dostawałem stada migrujących gęsi. Oglądałem Podlasie, które powoli budzi się do życia. Rok 2025 przyniósł zmianę schematu. Rozlewisk, z powodu suszy, nie będzie. Musiałem więc zmienić plany. Mój wzrok zatrzymał się na styku granic województw dolnośląskiego, lubuskiego i wielkopolskiego.
Czytając książkę Sławomira Sochaja Niedopolska. Nowe spojrzenie na Ziemie Odzyskane, wynotowałem sobie całą listę miejsc, które chciałbym zobaczyć. Mazdą CX-60 ruszyłem na zachód Polski w poszukiwaniu śladów przeszłości. I tych konkretnych, namacalnych, jak i tych subtelnych i niedopowiedzianych. Przygotowując się do tej podróży, uważnie prześledziłem przebieg granicy II Rzeczypospolitej ustanowionej po traktacie wersalskim z 1919 roku. Sięgnąłem też do map ukazujących przebieg granicy zaborów. Solidnie przygotowany ruszyłem zobaczyć arcyciekawy styk przeszłości i teraźniejszości.

Ziemie Odzyskane
Przenieśmy się na chwilę do Beniowej. To wieś w dolinie górnego Sanu w Bieszczadach. Według danych z lat 20. XX wieku w prawie 100 stających w niej domach mieszkało około 580 osób. Dzisiaj śladów po tej wsi praktycznie już nie ma. Ostał się cmentarz, na którym natura cierpliwie pochłania resztki nagrobków. Tylko oczami wyobraźni możemy zobaczyć przestrzeń, która kiedyś tętniła życiem. Po wysiedleniach w ramach akcji Wisła po II wojnie światowej większość domostw strawił ogień. Ludzie zniknęli. Działo się tak w licznych wsiach na terenie Bieszczadów i Beskidu Niskiego. Skala tego wydarzenia była ogromna i rzesze ludzi ze wschodu Polski wyruszyły na zachód i północ. Mieli zająć Ziemie Odzyskane, które zostały włączone w granice naszego kraju po II wojnie światowej. Wyszli ze świata, który zniknął, a jego pozostałości oglądać można głównie w skansenach (m.in. w Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku).
Fala przesiedleńców zalała dawne niemieckie miasta i wsie. Tu jednak, choć skala wysiedleń była również ogromna, nikt nie puszczał z dymem całych wsi. Na ludzi czekały murowane domy, kamienice i miasta z infrastrukturą. Niemcy sukcesywnie opuszczali swoje domostwa, a Polacy z przydziałami w ręce meldowali się w dawnych pałacach, kamienicach i gospodarstwach.
Kiedy myślałem o tych wydarzeniach, siedząc na ławce na rynku w Szprotawie, zaczęło do mnie docierać, że te wydarzenia to coś na kształt wielkiej teatralnej sceny, z której wyproszono dotychczasowych aktorów, a ich miejsce zajęli nowi. Tło, rekwizyty i przestrzeń zostały bez zmian. Nie można dzisiaj patrzeć na historię tych ziem bez kontekstu przesiedleń. Ludzie zaczęli egzystować w otoczeniu nie swojej przeszłości i żyjąc w teraźniejszości, zaczęli budować przyszłość.
Od tych wydarzeń minęło prawie 80 lat. Wyruszając w moją trasę, chciałem zobaczyć, jak dzisiaj wygląda ten świat. Wyjazd w zachodnią część Polski połączyłem z przejazdem starą czwórką (czyli dawną drogą krajową nr 4) od węzła Krzywa do Zgorzelca. Kiedy skończyłem spacerować po Görlitz (niemiecka część Zgorzelca), koła Mazdy CX-60 skierowałem na północny wschód. Pierwszym przystankiem, którego nie miałem w planie, stała się Iłowa. Zobaczyłem drogowskaz do zespołu pałacowo-parkowego i tak zaczęła się moja przygoda.
Mury szepczą o przeszłości
Podjąłem świadomą decyzję, że nie będę przepisywał dziesiątek dat ani serwował różnych nazwisk rodowych. One nijak nie zachęcą to wyjazdu na zachód Polski. Zachęcić może za to szczery zachwyt, który bardzo często przeplatał się we mnie ze zmieszaniem. Mam świadomość, że wszystkie z polecanych na tej trasie miejsc, czyli Iłowa, Żary, Żagań, Szprotawa, Nowe Miasteczko, Kożuchów, Nowa Sól, Zbąszyń, Wolsztyn, Sława, Leszno, Rawicz i Krotoszyn, są z jednej strony zachwycające, a z drugiej odpychające. Mury w tych miastach szepczą o przeszłości. Są też niejednokrotnie niemymi świadkami upadku pięknych przestrzeni. Obdrapane tynki, walące się ruiny czy wstawione brutalnie kanciaste betonowe plomby rodem z PRL-u.
Wiem, że nie każdego porywają takie klimaty i taka dwoistość. Bardzo często, zwłaszcza parę kroków od rynku czy jakiegoś reprezentacyjnego deptaka, czar pryska i robi się smutno na widok zrujnowanych kamienic, podwórek, kościołów czy pałaców. W centrum Żar stoi ogromny budynek, który nawet w stanie ruiny potrafi zachwycić mnogością detali i zdobień. Jednych taki widok będzie zachwycał, a innych odstraszał.
Pojechałem na Ziemie Odzyskane z konkretnym nastawieniem. Wydawało mi się, że przez lata, kiedy mieszkałem na Dolnym Śląsku, obyłem się już z podejściem do życia wśród ruin. Pierwsze pokolenie przesiedleńców często nie kiwnęło nawet palcem w poniemieckich domach. Uważali, że szkoda pieniędzy i czasu, bo Niemcy i tak wrócą i będzie trzeba wszystko oddać. Takie podejście, choć obecnie abstrakcyjne, pokutuje po dziś dzień. Są przykłady pięknych renowacji, ale stanowią one niewielki promil wśród budynków popadających w ruinę.
Weźmy jako przykład Nowe Miasteczko. Trafiłem tam późnym wieczorem. Słońce pomarańczowymi promieniami muskało ściany kamienic. Zaparkowałem Mazdę CX-60 w jednej z bocznych ulic i pieszo poszedłem na rynek. Gdyby pościągać współczesne szyldy, to poczułbym się jak 50 lat temu. Sceneria rodem wyjęta ze starych filmów. Na ulicach pustki. Ciszę co jakiś czas przerywał szum przejeżdżającego samochodu. Z kominów snuły się czarne, gryzące dymy. Na ścianach budynków spod tynku wyłaniały się niemieckie napisy. Miejscowość totalnie nieturystyczna, bo niby co w takim miejscu zwiedzać?
Dla mnie jednak już sama ta przestrzeń jest godna uwagi. Z daleka widziałem też wieżę kościoła, z której rozległy się dzwony. Przez cały dzień odbijałem się od zamkniętych na głucho drzwi do świątyń, więc pomyślałem, że zajrzę chociaż do jednego z nich. Na progu spotkałem proboszcza, który od razu rozpoznał we mnie przyjezdnego. Weszliśmy razem do środka, a mnie widok gotyckich sklepień poraził swoim pięknem. Historia tego kościoła sięga XV wieku. Znajduje się w nim unikatowy gotycki ołtarz, który odnaleziono po prawie sześciu dekadach w Kaliszu.
Kiedy wyszedłem z kościoła, moją uwagę przykuły wyblakłe litery na ścianie pobliskiej kamienicy. Zabrałem się za fotografowanie, co wzbudziło zainteresowanie parkującej obok mieszkanki. Zapytała, dlaczego robię zdjęcie ściany. Kiedy powiedziałem jej, że na ścianie jest dawna reklama zakładów mleczarskich, była wyraźnie zaskoczona, bo w cieniu tej ściany parkuje od lat. Nigdy jednak nie zwróciła uwagi na to, co miała nad głową. Myślę, że to często spotykane podejście na Ziemiach Odzyskanych, gdzie ludzie nie chcą żyć „nie naszą historią”. Mury jednak cierpliwie niosą opowieść o przeszłości.
Skrzynia skarbów
Nie znając wcześniej tego zakątka Polski, nie wiedziałem, że jest to prawdziwa skrzynia skarbów. Każde miasto i miasteczko ma coś, za czym stoi wielowiekowa historia. Czasami będzie to po prostu zachowany układ urbanistyczny i stare kamienice, a czasami okazały pałac, kościół czy zamek. Bardzo duże wrażenie zrobił na mnie park nad Bobrem w Żaganiu, gdzie wznosi się ogromny pałac. Dopiero kiedy spojrzy się na niego od strony rzeki, widać, jak wielka jest to bryła.
W Kożuchowie moją uwagę przykuły dawne mury miejskie. Wybrałem się wzdłuż nich na spacer i podziwiałem wciśnięte w ten owal budynku. Ciekawą formę ma tam również budowla pośrodku rynku, gdzie do dawnej ceglanej wieży przyklejono kanciasty budynek. Pierwszy raz byłem też w porcie rzecznym na Odrze, bo taki można znaleźć w Nowej Soli. W Zbąszyniu odnalazłem pomnik muzykanta z kozłem i bliżej poznałem historię tego instrumentu. Do Wolsztyna pojechałem głównie ze względu na parowozownię, ale bardzo zaskoczył mnie skansen z przykładami budownictwa drewnianego z zachodniej Wielkopolski. Ten region kojarzy mi się głównie z ceglanymi domami, więc tym większe zaskoczenie stanowiły kolejne obiekty w skansenie, z drewnianym wiatrakiem na czele.
Leszno, Rawicz i Krotoszyn to wyraźnie inny świat. Również pełno w nich zabytków, ale przez swoją wielkość mają zupełnie inny klimat niż Szprotawa czy Kożuchów. Potrafią jednak zachwycić i zaskoczyć. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie wnętrze kościoła św. Andrzeja Boboli w Rawiczu. Bryła kościoła ma kształt prostokąta, ale jej wnętrze to wbudowany w niego owal z 16 kolumnami i dwoma kondygnacjami empor (balkonów).
W Lesznie na dłużej przykuły moją uwagę epitafia wyeksponowane dookoła kościoła Świętego Krzyża. To naprawdę wyjątkowe arcydzieła sztuki nagrobnej. Nie chcę jednak tworzyć wrażenia, że w tych miastach tylko zabytki sakralne są godne uwagi. Ratusze, kamienice otaczające rynek czy przedwojenne wille są równie ciekawe. Tak naprawdę, spacerując po centrum któregokolwiek z tych miast, o których wspomniałem, można poczuć się jak w żywym muzeum.
Podróż na własnych zasadach
Jeżdżąc Mazdą CX-60 po tych wszystkich miejscach, nabrałem przekonania, że taką podróż od A do Z trzeba uszyć na własną miarę. Trudno określić, ile czasu potrzebne będzie na zwiedzenie konkretnego miejsca. Pierwotnie z opisów wynikało, że w Żarach spędzę więcej czasu niż w Żaganiu, a było odwrotnie. W Krotoszynie zniosło mnie daleko poza centrum, bo chciałem zobaczyć drewniany kościół św. Fabiana i św. Sebastiana. Nie da się więc wcisnąć tego w jakieś sztywne ramy. Każdy będzie miał swoje tempo i myślę, że najbardziej jest to uwarunkowane indywidualnym podejściem. Równie dobrze można spacerować po tych miastach godzinami, ale można też przejechać przez ich centrum samochodem i nawet bez wysiadania zobaczyć z zewnątrz to, co najważniejsze.
Jeśli ktoś wybierze się w podróż moimi śladami, muszę uprzedzić, że dość skomplikowana jest sprawa parkowania. W każdym z tych miast odbywa się to na innych zasadach. Generalnie polecam ustawianie nawigacji na „rynek”, bo większości miast parkowanie jest płatne, a co za tym idzie rotacja na parkingach jest spora i można znaleźć parking blisko najważniejszych atrakcji. Trudno jest też znaleźć odpowiedni nocleg, gdzie jakość podążałaby za ceną. Podobnie jest z gastronomią, która o ile istnieje, to często opiera się głównie na fast foodzie. W takich miejscach jak Sława, Leszno czy Rawicz znajdzie się dobrą restaurację, ale w skali całej trasy jest ich naprawdę niewiele.
A stan dróg? Ten jest bardzo różny i co mnie zaskoczyło, to fakt, że dwa razy nawigacja poprowadziła mnie… szutrową drogą. Są też odcinki bardzo wyboiste i dziurawe, więc ściąganie nogi z gazu i jazda slalomem między wyrwami w asfalcie jest dość częsta.
Trasę mogę śmiało polecić na czas od marca do października. Im będzie bardziej zielono, tym ogólne wrażenie będzie lepsze. Odradzam jednak wyjazd w te okolice zimą, bo słota, krótkie dni i brak zieleni nie wypłyną właściwie na odbiór tych miejsc.
Przed wyjazdem gorąco polecam zapoznać się ze wspomnianą książką Sławomira Sochaja. Dzięki niej oglądałem te wszystkie miejsca z dużo szerszej perspektywy, a bez tego można nie zauważyć subtelnego fenomenu tego zakątka Polski.