DZIKI WSCHÓD
Kotlina Hrubieszowska, Grzęda Sokalska, Roztocze Środkowe i Roztocze Wschodnie. W skrócie można śmiało napisać: dziki wschód. To określenie kojarzy się z amerykańskim Dzikim Zachodem, westernami i mało zaludnionymi terenami USA. Na gruncie polskim „dziki wschód” oznacza ziemie nieznane, puste i miejscami dzikie. Żyją tam ludzie, głównie rolnicy, którzy uprawiają wielkie połacie ziemi. Ugór w jest w tamtych rejonach rzadkością. Ziemia pracuje i pracują na niej ludzie przeróżnymi technikami. Widać potężne, nowoczesne maszyny do zbioru buraków, ale nie brakuje też terkoczących traktorów marki Ursus czy nawet furmanek.
Podróż po tych terenach to opcja dla koneserów turystyki. Dziki wschód nie podaje niczego na tacy, a wręcz momentami zdaje się ukrywać swoje skarby. Czym one właściwie są? Skarbem tych terenów są drewniane i murowane cerkwie, dawne dwory, pałace, a także natura, której aortą jest rzeka Bug. Są takie miejsca, gdzie można stanąć nad jej brzegiem, ale w większości jest ona niedostępna. Meandruje wśród gęstych zarośli. To przecież dziki wschód!
Moja podróż rozpoczęła się przy cerkwi Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny w Hrubieszowie. Dzień leniwie budził się do życia. Miasto zdawało się zaskoczone widokiem turysty mijającego na ulicy głównie uczniów pobliskiej szkoły, którzy busami i autobusami dojechali z okolicznych wsi do centrum miasta. Wygląd i forma cerkwi są imponujące. Wzniesiono ją w drugiej połowie XIX w. w stylu bizantyjsko-rosyjskim. Jej sklepienie ma aż trzynaście kopuł i jest pod tym względem ewenementem na skalę Polski. Świątynia wydaje się zupełnie nie pasować do otoczenia, na które w większości składają się bloki z wielkiej płyty. Sytuację ratuje nieco pobliski dworek, w którym mieści się Muzeum im. ks. Stanisława Staszica.
Z miasta wyjechałem na wschód i udałem się w widły Bugu i Huczwy. Na lekcjach historii często wymieniane były Grody Czerwieńskie i na wieść o tym, że jeden z nich znajduje się obok Hrubieszowa, postanowiłem się tam udać. Gród Wołyń datowany jest na ok. VIII w. Mieszkające w nim plemię Wołynian strzegło przeprawy przez Bug na trasie z Małopolski na Ruś. Grodzisko założono na wzgórzu między mokradłami, więc stanowiło świetny punkt obserwacyjny, a jednocześnie było trudne do zdobycia. Jednak dla króla Bolesława Chrobrego okazało się to możliwe i w 1018 r. zdobył on ten gród w czasie swojej wyprawy na Kijów. Obecnie na terenie grodziska wyznaczone są ścieżki spacerowe i punkt widokowy.
Z Gródka moja dalsza podróż biegła cały czas drogą wzdłuż granicy. Miejscami nitka asfaltu przechodziła bardzo blisko rzeki, ale były też odcinki, kiedy znacznie się od niej oddalała. Pierwszym przystankiem była wieża widokowa (niestety nieczynna z powodu złego stanu technicznego). Na szczęście skarpa, na której ją umieszczono, sama w sobie stanowi idealne miejsce do obserwacji dzikich terenów sąsiadujących z rzeką. Po krótkiej przerwie pojechałem do Czumowa. Tam mocno rozczarowałem się zabytkowym pałacem, który stoi niemalże na samej granicy państwa. Niestety budowla popada w ruinę, a teren dookoła zastawiony jest porzuconymi maszynami budowlanymi.
Niespiesznie pokonując przepastne pola, dojechałem do Kryłowa. Zaparkowałem tuż przed mostem przy starorzeczach i ścieżką wzdłuż granicy poszedłem do pozostałości zamku obronnego stającego niegdyś na wyspie. Są to naprawdę nikłe ślady i gdyby nie dawne wały obronne, to trudno byłoby rozpoznać, że w tym miejscu był kiedyś zamek. Dużym plusem tego miejsca jest możliwość podejścia do rzeki. Granica jest na wyciągnięcie ręki, więc… tu mała uwaga. Chcąc uniknąć problemów, pytań czy kontroli, warto zadzwonić do jednostki straży granicznej i zgłosić, że w danych godzinach planowany jest przejazd taką trasą. Nieskomplikowany kontakt ułatwia pracę służbom, a także przyspiesza ewentualną kontrolę na drodze.
Z Kryłowa pojechałem do Dołhobyczowa, na dobre zostawiając rzekę Bug w okolicach wsi Gołębie. W Dołhobyczowie zobaczyłem późnoklasycystyczny pałac gęsto obstawiony zakazami wejścia, więc poprzestałem na oglądaniu go z daleka. Bliżej podszedłem do cerkwi Symeona Słupnika, pięknego przykładu sztuki neobizantyjskiej z początku XX w. Kierując się na południe, we wsi Hulcze zjechałem z głównej szosy z kierunku Dłużniowa. Na wzgórzu nad wsią stoi drewniana cerkiew, którą uznaje się za jedną z największych i zarazem najwyższych w Polsce. Jest długa na 25 m, a wysokość kopuły nad nawą sięga 27 m.
Wróciłem na główną szosę i zrobiłem krótki przystanek w Chłopiatynie przy malowniczej cerkwi Zesłania Ducha Świętego. Skręciłem w lewo i wjechałem w najbardziej urokliwy zakątek Grzędy Sokalskiej, w jakim byłem. Dotarłem do Mycowa, gdzie znajduje się bodaj najbardziej znana cerkiew na tych terenach. Obecnie jest w rękach rzymskokatolickiej parafii w Żniatynie, ale oryginalnie była to greckokatolicka cerkiew św. Mikołaja. Charakterystyczna jest tam boczna brama prowadząca na cmentarz, która stoi samotnie bez murów dookoła. Nieopodal cerkwi, wśród zarośli, znajduje się cmentarz z kaplicą grobową rodu Hulimków. Spoczywa w niej generał wojska polskiego Jan Hulimka (1869-1930).
Z Mycowa warto wybrać się do Wyżłowa. Przed tą wycieczką koniecznie trzeba zgłosić ten fakt z jednostce straży granicznej w Chłopatynie. Dojazd do Wyżłowa – osady położonej tuż przy granicy – jest sporym wyzwaniem. Odradzam wybieranie się tam samochodem po deszczu. Generalnie prowadzi tam polna droga, o której po okolicy krążą legendy. Gdy jest mokro, nie radzą sobie z nią nawet traktory. Na ostatnim odcinku opada mocno w dół. W takim przypadku w drodze powrotnej nawet napęd 4×4 może być bezsilny. Kiedy jest mokro, do celu trzeba iść pieszo. Uważam, że warto, bo nie spotkałem jeszcze nigdzie na wschodzie Polski tak klimatycznego miejsca. Murowana cerkiew św. Mikołaja pochodzi z 1910 r. Całe otoczenie jest dzikie i widać, jak natura odbiera z powrotem to, co ludzie usiłowali jej zabrać.
Kiedy szczęśliwie wróciłem na główną szosę, udałem się przez Budynin do Korczmina. Wznosi się tam piękna drewniana cerkiew z 1658 r. Jest to prawdopodobnie najstarsza greckokatolicka świątynia na Lubelszczyźnie. Jadąc dalej, dotarłem do drogi nr 17, którą udałem się w okolice przejścia granicznego w Hrebennem. Tam podobnie jak w Korczminie stoi bardzo stara drewniana cerkiew greckokatolicka. Wzniesiono ją na przełomie XVII i XVIII w., a znaczącej przebudowy dokonano w 1882 r.
W Hrebennem zakończyłem przejazd wzdłuż granicy. Nie był to jednak koniec mojej trasy. Drogą nr 17 udałem się do Bełżca. Po drodze skręciłem do wsi Kniazie, gdzie znajduje się bardzo popularne miejsce na Roztoczu Wschodnim, czyli ruiny cerkwi św. Paraskewy. Wśród wielu zdjęć z Roztocza uwagę przyciąga ujęcie okrągłej, murowanej kopuły bez dachu. To właśnie ta cerkiew. Świątynię wzniesiono na przełomie XVIII i XIX w. Dookoła niej znajduje się rozległy cmentarz ze starymi nagrobkami.
Ostatnim punktem trasy jest Bełżec. Muszę przyznać, że do tej pory żadne z odwiedzonych miejsc pamięci po dawnych obozach zagłady nie zrobiło na mnie tak piorunującego wrażenia. W tym byłym niemieckim nazistowskim obozie zagłady życie straciło ok. 450 tys. ludzi. Choć wszystkie podobne miejsca w Polsce – Oświęcim, Sobibór czy Majdanek – łączy trudny temat masowej zagłady, to na swój sposób każde z nich jest inne. Forma, w jakiej upamiętniono dramat, który rozegrał się w Bełżcu, jest na wskroś przeszywająca.
Teren cmentarza – symbolicznej masowej mogiły – pokryto warstwą szaroczarnego wielkopiecowego żużlu i wyjałowionej ziemi. Tworzy to krajobraz rodem z apokalipsy. Przez środek tej czarnej powierzchni biegnie Szczelina. Jest to symboliczna (ale pokrywająca się z rzeczywistą) doga, którą pędzono ludzi do komór gazowych. Ma 2,5 m szerokości, a jej wysokość zwiększa się aż do 11 m w pobliżu kolejnego miejsca pamięci – Kamiennej Ściany. Umieszczono tam Niszę Ohel, na której wyryto imiona ofiar zagłady – kobiet i mężczyzn. Tylko w jednym miejscu na całym terenie pozostawiono drzewa, które posadzili sami Niemcy w celu zamaskowania śladów po obozie.
Jest to trudna i poruszająca wizyta, ale tej lekcji historii nie można pominąć.