MAZDĄ 2 NA DWA DNI
Listopad mocno się rozpędził. Kiedy więc znalazłem chwilę na oderwanie się od codzienności i odrobinę wytchnienia, od razu postanowiłem wybrać się na Podlasie. Połączyłem przyjemne z pożytecznym, bo brakowało mi jednego zdjęcia do nowej książki, nad którą pracowałem w ostatnim czasie. Z tego powodu po drodze odwiedziłem Węgrów. Kiedy już na karcie zapisały się potrzebne obrazy, poczułem ulgę i swobodnie ruszyłem na północ. Zgodnie z planem zajrzałem do Henrysina. W tej malutkiej wiosce, tuż obok Kosowa Lackiego, Kasia z Bartkiem prowadzą niezwykłe gospodarstwo agroturystyczne „Latosowo”. Miałem wstąpić przejazdem na kawę, a sam nie wiem kiedy, minęły prawie 2 godziny. Jednak miejsce i miłe towarzystwo sprawiają, że warto się zapomnieć.
W podróż wybrałem się mazdą 2. Był to ostatni model z rodziny Mazdy, którym nie jeździłem, i uznałem, że idealnie nadaje się na tak krótki wypad. Już po pierwszych 100 km wiedziałem, że się dogadujemy. Gdybym miał opisać wrażenia, to porównałbym ją do zwinnej żabki. Jako wielki fan automatycznej skrzyni biegów, mogłem prawdziwie odpocząć. Większość trasy pokonałem, korzystając z tempomatu, co pozwoliło mi całkowicie zanurzyć się w idei slow drivingu.
Tym sposobem dotarłem do Wizny. Po drodze, na nowym odcinku trasy S8, skusił mnie oczywiście przycisk „SPORT” i przez chwilę zobaczyłem, jak dynamiczny jest ten model. Byłem mile zaskoczony, a kierowcy, których wyprzedziłem, wprawieni w zdumienie. Kiedy zjechałem z głównej trasy, wróciłem do delektowania się drogą. Było zupełnie pusto. Ludzie pochowali się przed wiatrem i chłodem. Z Wizny ruszyłem do Siebruczyna. Zaskoczony nową drogą dojechałem do zjazdu do rzeki. Błoto zastąpił bruk. Cywilizacja dotarła na ten cudowny koniec świata.
Słońce powoli zachodziło za horyzont. Udzielił mi się niezwykły spokój, z jakim wody Biebrzy przesuwały się na moich oczach. W powietrzu czułem niezwykłą senność. Byłem mocno zdziwiony piękną pogodą. Prognozy zapowiadały ulewę, a ja nad głową miałem bezchmurne niebo. Szybko przemieściłem się pod Górę Strękową. Wjazd na nią to zawsze loteria. Początkowy odcinek był rzeczywiście kiepski, ale zaryzykowałem i przebiłem się przez błoto na szczyt. Widok był przepiękny. Dawno nie widziałem w tej okolicy tak suchych łąk, a Narew z tego miejsca ostatni raz podziwiałem ponad 10 lat temu.
Ciemności nie pytały o pozwolenie. Nagle zalały podlaską krainę. Była dopiero 15.30, kiedy zobaczyłem pierwsze gwiazdy. Dotarłem do Giełczyna. Piotr otworzył bramę. Tamara w kuchni kończyła przygotowania do obiadu. Dom „Pod Klonem” uwielbiam pod każdym względem. Oczywiście najbardziej cenię sobie wieczorne pogaduchy z gospodarzami, ale te ich dziuple u góry to idealne miejsca, żeby wyspać się za wszystkie czasy. Taki też miałem plan. Zasnąłem kołysany szumem gałęzi. Spałem przecież pod klonem.
Tuż po 6.00 zjadłem owsiankę i ruszyłem na Carską Drogę w poszukiwaniu łosi. Miałem przeczucie, że nic z tego nie wyjdzie. Kolejny raz pogoda mnie zaskoczyła. Niebo było bezchmurne. Jedynie zimny wiatr wpływał na zimowy odbiór tych pejzaży. Pospacerowałem po lesie w okolicach Uścianka i kiedy zrobiło się cieplej, a drogi rozmiękły, postanowiłem jechać dalej. Była już prawie 9.00, kiedy dotarłem do Goniądza.
Miasteczko spało. Miałem wrażenie, że i mnie udziela się ta senność. Włóczyłem się z aparatem po śliskich chodnikach. Małomiasteczkowy klimat wciągnął mnie w swój niespieszny rytm. Jedynie sklep „Pysio” przyciągał klientów. Cisza razem z wiatrem przetaczała się po rynku i okolicach. Kilka szyldów mnie rozbawiło, kilka wbiło w zadumę.
Z Goniądza ruszyłem na wschód. Dojechałem do Dolistowa i postanowiłem przeprawić się wzdłuż Biebrzy do Jasionowa. Istniało ryzyko, że droga jest zalana. Po pokonaniu kilku dużych rozlewisk pomyślałem, że jakoś to będzie. Do samego końca czułem na plecach dreszczyk niepewności, bo nie wiedziałem, czy to się uda. Kiedy na horyzoncie zobaczyłem pierwsze zabudowania, odetchnąłem z ulgą. Chciałem tu dotrzeć głównie ze względu na stojący w polu krzyż. Pojawiam się w tym miejscu co jakiś czas od prawie 20 lat. Pierwszy raz byłem tu w lipcu 1999 roku. Po wielu latach przerwy wróciłem w 2008 roku. W ostatnich latach przynajmniej raz w roku udaje mi się przyjechać w to miejsce na chwilę zadumy. Stojąc przy krzyżu, czuję, że już bardziej podlasko być nie może. Kapliczki na Podlasiu fascynują mnie od lat. Jakiś czas temu odszedłem od prezentowania tylko tych, które są ładne i zadbane. Pokazuje je takie, jakie są, i tam, gdzie się znajdują. A często otacza je nieład i brzydota. I to jest wzruszający widok. Wiele z nich jest opuszczonych, zapomnianych, nikt dziś już nie wie, czemu się w tych miejscach znalazły.
Kiedy zbliżałem się do Augustowa, pogoda postanowiła jednak zadowolić synoptyków. W momencie lunął deszcz i cała magia spłynęła wraz z nim po szybie. Pozostało mi wrócić na Dolny Śląsk. Ot, takie to 2 dni z mazdą 2.