MIASTA, POLA I LASY

Długość trasy: 234 km
Orientacyjny czas trwania: 1 dzień

Trudno o bardziej pasujący tytuł dla trasy, którą udało mi się pokonać, przemierzając najpiękniejsze zakątki Lubelszczyzny, ziemi sandomierskiej i wschodniego skrawka ziemi świętokrzyskiej. Podróżując nią, można odzyskać niezwykle ważną w dzisiejszych czasach równowagę i doświadczyć spokoju i wyciszenia, a przy okazji zobaczyć mniej popularne miejsca. Zapełniając mapę slowroadowych tras po Polsce, zauważyłem wielką białą plamę wokół Lublina, zwłaszcza w jego południowych okolicach. Nie pozostało mi więc nic innego, jak wybrać się w podróż i przygotować zbiór niezwykłości znajdujących się na tych terenach.

Rozpocząłem od wizyty w stolicy województwa. Lublin nie był dla mnie obcym miastem, bo już kilka razy spacerowałem po jego malowniczych uliczkach. Było to jednak zawsze przy okazji, a tym razem to miejsce stało się celem samym w sobie. Stare Miasto nie jest zbyt rozległe i zwiedza się je bardzo sprawnie. Centralnym miejscem na rozległym rynku jest Trybunał Koronny, czyli dawny ratusz. Idąc z rynku w którąkolwiek ze stron, można zobaczyć sporo zabytków i okrężną drogą wrócić przed Trybunał. Na uwagę zasługuje Zamek Lubelski, plac Po Farze, barokowa archikatedra i stojąca obok niej Wieża Trynitarska. Wychodząc przez Bramę Krakowską, warto przejść Krakowskim Przedmieściem na plac Litewski.

Zwiedzanie części naziemnej ubogaciłem o wizytę w lubelskich podziemiach. Początek tej trasy turystycznej znajduje się w budynku Trybunału Koronnego, a koniec – w jednej z kamienic przy placu Po Farze. Jako miłośnik podań i legend miałem podwójną ucztę, bo z tymi dwoma kluczowymi punktami związane są przepiękne legendy. Pierwsza to „Legenda o czarciej łapie”. Przechodząc przez lubelskie podziemia, co jakiś czas można spotkać diabły lubelskie. Znalazły się one na trasie nieprzypadkowo, a cała historia dotyczy sprawy, z jaką do lubelskiego trybunału miała zwrócić się pewna wdowa, którą spotkała krzywda ze strony kniazia wołyńskiego. Napadł on na dwór wdowy, spalił go i zabrał kosztowności. Szukając sprawiedliwości, wdowa chciała mieć czyste sumienie i mimo rad bliskich, którzy namawiali ją na zemstę, udała się do trybunału, licząc na sprawiedliwość. Sędziowie, którzy jej wysłuchali, nie spieszyli się z działaniem, a kniaź, który po dłuższym czasie otrzymał pozew, zupełnie go zlekceważył. Znalazł fałszywych świadków, którzy zapewniali trybunał o jego niewinności. Sędziowie orzekli, że jest niewinny, a wdowa składająca fałszywe oskarżenia musi ponieść koszty procesu. Kobieta, zdumiona takim obrotem sprawy, ze złością wykrzyczała, że gdyby za stołem sędziowskim siedział sam diabeł, to wyrok byłyby bardziej sprawiedliwy. Te słowa nie pozostały bez echa, bo wezwany diabeł od razu zajął miejsce za sędziowskim stołem. Taka niesprawiedliwość oburzyła nawet samego czarta, który przestrzegł wszystkich obecnych, co czeka fałszywych świadków i przekupnych sędziów. Szykujący się do ucieczki świadkowie odkryli, że drzwi są zamknięte. Zebranych czekał drugi proces. Tym razem prawda wyszła na jaw i sędziowie orzekli winę kniazia. Miał on trafić do więziennej wieży, a świadkowie, którzy mówili nieprawdę, mieli zostać publicznie wychłostani. Pod wyrokiem marszałek złożył trybunalską pieczęć, a diabeł przypieczętował go własną łapą. Zrobił to tak mocno, że jego ślad do dziś widoczny jest na sędziowskim stole. Ten owiany legendami stół, nazywany Czarcią Łapą, można zobaczyć w Muzeum Narodowym w Lublinie. Sama legenda ma kilka wersji, ale niezmienny pozostaje fakt, że ma ona przestrzegać przed składaniem fałszywych zeznań i wydawaniem niesprawiedliwych wyroków.

Wychodząc z podziemi, można zobaczyć zrekonstruowane fundamenty dawnego kościoła, który stał w tym miejscu przez niemal pięć wieków. Z jego powstaniem związana jest legenda o Leszku Czarnym. Miał on zasnąć pod dębem i we śnie zobaczyć Michała Archanioła, który wręczył mu miecz i wyjaśnił, jak pokonać Jaćwingów. Zanim książę zasnął, miotany był wątpliwościami, jaką obrać taktykę, i nie umiał podjąć decyzji. Posłuchał rady anioła i ruszył w pogoń za wrogiem. Pobił Jaćwingów między Narwią a Niemnem. Odzyskał łupy i uwolnił jeńców. Jako wotum dziękczynne książę ufundował kościół, który stanął w miejscu, gdzie przyśnił mu się Michał Archanioł. Historycy zdołali pewne fakty potwierdzić, ale przy okazji obalili kilka mitów. Jedna z teorii mówi o tym, że kościół wybudować miał król Władysław Łokietek, który nadał Lublinowi prawa miejskie. To w lubelskiej farze odprawiane były uroczyste msze, które zaczynały i kończyły sesje w Trybunale Koronnym. Kościół przestał istnieć w połowie lat 50. XIX w.

Opuszczając świat architektury, podziemi i legend udałem się w samo serce roztoczańskich pól. Droga z Lublina na południe działa niczym filtr i wraz z kolejnymi kilometrami i kolejnymi wioskami można ulec magii tych terenów. Dawkowane jest to powoli, więc tym bardziej mamy czas na zachwycanie się widokami falujących pól, które zdają się płynąć po horyzont. Drogą nr 19 wyjechałem z Lublina w kierunku Kraśnika i udałem się do Niedrzwicy Dużej, gdzie skręciłem w kierunku Bychawy. Malowniczymi drogami przedostałem się przez Stawce i Batorz do Otroczy. W tym miejscu polecam niespieszne pokonanie samochodem dość rozległego trójkąta, którego wierzchołki wyznaczają miejscowości: Otrocz, Huta Turobińska i Chrzanów. Przez okna samochodu w wielu miejscach podziwiać można pocięte miedzami łany pól, które ze względu na ukształtowanie terenu zdają się falować. Warto wykorzystać wszystkie naturalne wzniesienia, które stają się genialnymi punktami widokowymi. Najmniej atrakcyjnie te pola prezentują się od czerwca do sierpnia, kiedy porośnięte są wysokim zbożem. Najlepiej wyglądają wczesną wiosną lub późną jesienią. Polecam zabranie ze sobą obuwia trekkingowego lub kaloszy, bo każdorazowy spacer po polach kończy się przyniesieniem do samochodu ogromnych ilości błota. W tych okolicach warto pokluczyć po drogach i dróżkach w poszukiwaniu pięknych widoków. Choć takich miejsc nie brakuje na Roztoczu, to właśnie na tym obszarze ich zagęszczenie jest największe, a dostępność, moim zdaniem, najlepsza. Leniwi nie będą musieli nawet wysiadać z samochodu.

Ze świata magicznych pól udałem się do leśnego raju, a dokładniej do Parku Krajobrazowego Lasy Janowskie. W samym centrum tego przepięknego kompleksu leśnego w czerwcu 1944 r. miała miejsce największa bitwa partyzancka na ziemiach polskich. Oddziały polskie i radzieckie liczyły niespełna 3 000 żołnierzy, a siły niemieckie szacuje się na 30 000. W miejscu bitwy w 1974 r. postawiono monumentalny pomnik braterstwa broni autorstwa Bronisława Chromego, tego samego, który wykonał Smoka Wawelskiego w Krakowie i wiele innych pomników w kraju. Za monumentem znajduje się symboliczny cmentarz partyzancki. Schodząc nieopodal pomnika nad rzekę Branew, warto przejść ścieżką dydaktyczną prowadzącą przez przepiękne olsy, bagniska, a także bujne lasy iglaste. Dzięki temu spacerowi można zobaczyć urodę janowskich lasów w pigułce. Polecam wsłuchać się w panującą tam ciszę. Jest to niecodzienne przeżycie, kiedy w promieniu wielu kilometrów nie ma niczego, co zakłócałoby szum rzeki i szelest liści. Przyroda bardzo mocno kontrastuje tu z monumentalnym pomnikiem, który po spacerze ścieżką dydaktyczną wygląda zupełnie inaczej niż przy pierwszym spotkaniu. Wizyta w tym miejscu jest z pewnością niezwykłym przeżyciem.

Kolejnym miejscem w Lasach Janowskich, które przykuło moją uwagę, były Momoty Górne. Na tle wielu podobnych wiosek w okolicy tę wyróżnia drewniany kościół z niezwykłym wystrojem. Jest to dzieło zmarłego w 1999 r. ks. Kazimierza Pińciurka. Sam nauczył się rzeźbić i spod jego dłuta wyszły dziesiątki rzeźb i ozdób, które dzisiaj podziwiać można w kościele i całym jego otoczeniu. Widok jest naprawdę niesamowity, zwłaszcza kiedy zwróci się uwagę na detale.

Lasy Janowskie to przestrzeń, która przypadnie do gustu wszystkim miłośnikom przyrody, rowerzystom i poszukującym spokoju z dala od miasta. Trudno mi wskazać drugie takie miejsce w Polsce, które z jednej strony emanuje niezwykłą naturalnością, a przy okazji jest łatwo dostępne dla odwiedzających. Przygotowano tu gęstą sieć szlaków turystycznych i rowerowych, a także ścieżek dydaktycznych, które pomagają w nauce lasu na żywo.

Do następnego celu podróży udałem się niezwykle okrężną drogą, ale zarazem wyjątkowo malowniczą. Przejechałem przez Kiszki, Ujście i Andrzejówkę do drogi nr 835. Dojechałem nią do Biłgoraja, gdzie wyjechałem na drogę nr 858, która zaprowadziła mnie aż do Niska. Stąd drogą nr 77 udałem się do Sandomierza. Polubiłem to miasto wiele lat temu i odwiedzam je przy każdej okazji. Najbardziej fascynuje mnie unikatowy rynek. Pokaźnych rozmiarów prostokąt o wymiarach 110×120 m i pochyłości prawie 15 m jest niewątpliwą perełką. W centrum sandomierskiego rynku uwagę przykuwa piękna bryła gotyckiego ratusza. Otoczony jest zabytkowymi kamienicami, a w połączeniu z dobrze rozwiniętą bazą gastronomiczną tworzy klimat rodem z południa Europy. Wychodząc z rynku w którąkolwiek ze stron, natrafić można na ciekawe miejsca. Bryluje wśród nich Brama Opatowska, a po przeciwnej stronie stoi dumny gotycki kościół halowy z XIV w., czyli bazylika katedralna Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Nie można pominąć pięknego Zamku Królewskiego w Sandomierzu, który najlepiej podziwiać, płynąc statkiem po Wiśle. W mieście dosłownie roi się od zabytków, a teren wokół rynku to prawdziwa uczta dla oczu miłośnika architektury i historii. Koniecznie trzeba udać się na spacer podziemną trasą turystyczną, która pozwala zobaczyć miasto dosłownie od środka. Historia Sandomierza po wizycie w podziemnym świecie nabiera zupełnie innych barw i jest pełniejsza. Nie polecam wizyty w tym mieście w czasie majówki czy długich weekendów. Najlepszy moment to wczesna wiosna lub początek jesieni.

Z Sandomierza wyjechałem w kierunku zachodnim i udałem się do Ujazdu. Wśród zabudowy tej niepozornej świętokrzyskiej wsi dominuje imponująca bryła dawnego pałacu. Patrząc z dalszej perspektywy, widać, że nie bez powodu do czasu budowy Wersalu we Francji rezydencja pałacowa w Ujeździe uznawana była za największą w Europie. Włoski styl architektoniczny nosi nazwę palazzo in fortezza, co najprościej przetłumaczyć można jako „pałac w fortecy”. Zwiedzając ruiny zamku, widać wyraźnie podział na zespół pałacowy z ogrodem w stylu włoskim i elementy architektury obronnej. Budowla kryje w sobie wiele symbolicznych akcentów – liczba okien odpowiada liczbie dni roku, pokoje odpowiadają liczbie tygodni w roku, a cztery narożne baszty nawiązują do czterech kwartałów. Jego fundator, wojewoda sandomierski Krzysztof Ossoliński, nie zdołał ukończyć projektu zgodnie z założeniem. Zmarł w 1644 r. – rok po przyjętej dacie zakończenia budowy. Zamek był zamieszkany do 1770 r., a następnie został spalony przez wojska rosyjskie. Po tym wydarzeniu już nigdy nie został odbudowany. Obiekt, choć z pozoru przypomina inne trwałe ruiny, podczas zwiedzania zdradza unikatowe piękno i wyjątkowość. Jest to, moim zdaniem, jeden z najpiękniejszych zamków w Polsce i choć pozostaje trwałą ruiną, to zdecydowanie swoją niezwykłością deklasuje konkurencję.

Z Ujazdu drogą nr 758, a następnie nr 757 udałem się do pobliskiego Opatowa. Miałem co najmniej dwa powody, żeby odwiedzić ten niezwykle ważny punkt na historycznej mapie Polski. W Opatowie trudno nie dostrzec romańskiej kolegiaty dominującej nad innymi obiektami. Jej przepiękne renesansowe i barokowe wnętrze zachwyca turystów i pielgrzymów, ale uwagę szczególnie przykuwają znajdujące się w północnym ramieniu nagrobki kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego i jego dzieci. Wyszły one spod ręki włoskich artystów pracujących w Polsce w tamtym okresie. Jak podają źródła, swój udział w tym dziele mieli: Giovanni Cini, Bartolommeo Berrecci i Bernardinus de Gianottis. Nagrobek Ludwika Mikołaja Szydłowieckiego, syna kanclerza, uważa się za pierwszy renesansowy nagrobek wykonany po północnej stronie Alp. Płyta nagrobna Krzysztofa Szydłowieckiego przedstawia go leżącego na wznak w zbroi z mieczem w ręku. Pod nią umieszczono Lament Opatowski, czyli grawerowaną płaskorzeźbę z brązu, na której przedstawiono 41 postaci rozpaczających po śmierci kanclerza. Ufundował ją Jan Tarnowski, hetman wielki koronny, mąż najstarszej córki kanclerza. Wprawne oko wśród dostojnych osób zauważy również 3 sokoły i 7 psów, które skrywają się pod stołami. Jest to prawdziwy unikat i bezcenne dzieło sztuki renesansowej w Polsce.

Drugim powodem mojej wizyty były Podziemia Opatowskie. Trasa przebiegająca pod opatowskim rynkiem i jego najbliższym otoczeniem to jedna z najciekawszych atrakcji tego typu w Polsce. Rozciąga się ona na trzech kondygnacjach, a samo zwiedzanie nie jest jedynie schematycznym podziwianiem piwnic czy składów. Każda kolejna ekspozycja rozjaśnia mroki historii. Opatów, położony na ważnym szlaku handlowym, przez wieki odwiedzany był przez kupców, którzy w podziemiach rynku składowali swoje towary. Ekspozycja na trasie została przygotowana bardzo oryginalnie, co ułatwia odbycie tej podziemnej podróży w czasie. Miasteczko nie jest duże, a wszystko, co jest warte zobaczenia, znajduje się w pobliżu rynku, a dokładniej przy placu Obrońców Pokoju.

W tym miasteczku na skraju ziemi świętokrzyskiej, na skrzyżowaniu dawnych dróg handlowych, zakończyłem trasę. Jest to idealna opcja na weekendowy wyjazd dla tych, którzy lubią łączyć zwiedzanie miast z odpoczynkiem na łonie przyrody. Najlepsza baza noclegowa znajduje się w Sandomierzu, choć muszę przyznać, że ja wybrałem Opatów i mile zaskoczył mnie pensjonat tuż obok Bramy Warszawskiej. W podróż najlepiej wybrać się wczesną wiosną lub jesienią, bo właśnie wtedy bujne lasy i malownicze pola prezentują się w pełnej krasie. Trasa w całości przebiega drogami asfaltowymi i ku mojemu zaskoczeniu stan ich nawierzchni w tym zakątku Polski uległ poprawie i można cieszyć się jazdą bez ciągłego omijania dziur. Cierpliwość mogą nadwyrężyć jedynie liczne maszyny rolnicze, które w prawdziwym rytmie slow drivingu przemieszczają się po lokalnych drogach. Ale i tak nie polecam spieszyć się na tej trasie. Lepiej uważnie podziwiać piękno tych terenów.

Zobacz najnowsze wpisy na blogu