Z SUWALSZCZYZNY NA PÓŁWYSEP HELSKI
Pomysł objechania Polski dookoła, wzdłuż granic, zrodził się w mojej głowie w 2019 r. Pojechałem do Świnoujścia i ruszyłem w kierunku Helu. Nie miałem sztywnego założenia czasowego ani nie brałem za punkt honoru jazdy jak najbliżej granicy państwa. Polska sąsiaduje z siedmioma krajami, a ja byłem ciekawy, czy w terenie będę mógł rozróżnić zmianę. Plan realizowałem na kilku trasach w różnych porach roku. Brakującym ogniwem okazał się odcinek między trójstykiem granic w Wisztyńcu a Kopcem Kaszubów na Cyplu Helskim. Jesień rozlała się złotymi barwami, więc i ja ruszyłem na północ. Posłuchajcie…
Suwalszczyzna
Krótkie jesienne dni, ale przede wszystkim chęć zobaczenia jak największej ilości pięknych miejsc sprawiły, że musiałem do planu podróży dodać jeden dzień. Fizycznie byłoby mi ciężko dojechać z Warszawy do trójstyku koło Wiżajn i tego samego dnia zobaczyć jeszcze coś ciekawego. Od dawna miałem zaproszenie do Tartaczyska, gdzie Ania i Paweł prowadzą agroturystykę Zakole Czarnej Hańczy. Postanowiłem spędzić noc na skraju Puszczy Augustowskiej, a wcześniej powłóczyć się trochę po nieznanych mi wcześniej zakątkach Suwalszczyzny. Pierwszym miejscem, do którego pojechałem, był dworek Czesława Miłosza w Krasnogrudzie. Jest to wieś położna przy granicy Polski i Litwy. Sąsiaduje z jeziorem Gaładuś oraz jeziorem Hołny, nad brzegiem którego stoi zabytkowy dwór. W przeszłości zamieszkiwała w nim rodzina Kunatów. Weronika Miłoszowa z Kunatów była matką Czesława Miłosza. Ten wybitny polski poeta i prozaik, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury (1980 r.) często bywał w tym miejscu. Po rewitalizacji dworu w 2011 r., w setną rocznicę urodzin pisarza, otwarto tu Międzynarodowe Centrum Dialogu. Jego głównym założeniem jest kultywowanie wielokulturowego dziedzictwa Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Nazwa jeziora Gaładuś zapadła mi w pamięć. Zatrzymałem się na chwilę, żeby spojrzeć na jego rozległą taflę ze wsi Żegary. Niestety, jak to bywa w przypadku tego typu miejsc, trudno znaleźć legalne dojście do brzegu. Widok Gaładusia wzbudził we mnie tęsknotę za Suwalskim Parkiem Krajobrazowym. Miałem do wyboru niepewny plan jazdy wzdłuż granicy na północ albo dobrze znane zakątki w okolicach Wodziłek. Serce ciągnęło ku nowemu, ale rozum podpowiadał, że przy tak krótkich dniach lepiej wybrać miejsca, w których nie będę błądził. Skierowałem się więc przez Sejny do Jeleniewa. Po drodze przejechałem przez zupełnie nieznany mi teren, który co rusz zachwycał kształtami łagodnych polodowcowych pagórków. Minąłem Jeleniewo i po kilku kilometrach zjechałem z asfaltu na drogę szutrową. Wodziłki, jak zwykle, pojawiły się za zakrętem bez zapowiedzi. Skąpane w kolorach złotej jesieni wyglądały bosko. Zawsze, kiedy jestem w tym miejscu, przystaję na chwilę przy molennie. Jest to dom modlitwy bezpopowców (Wschodni Kościół Staroobrzędowy, odłam prawosławia). Chociaż budynek wyglądem przypomina cerkiew, to nie odbywają się w nim obrzędy liturgiczne z udziałem kapłana, a odprawiane są nabożeństwa. Obecnie w Polsce odnaleźć można cztery molenny staroobrzędowców. Świątynię w Wodziłkach wybudowano w 1921 r. Całe jej otoczenie wygląda niczym przedsionek końca świata. Osada położona jest na wzniesieniu, ale otaczają ją wyższe tereny, przez co jest tam wyjątkowo pięknie, ponieważ pola łagodnie opadają, a następnie stromo wznoszą się ku niebu. O tej porze roku nie miałem obaw o stan drogi do Łopuchowa. Przełączyłem mazdę CX-5 w tryb off road i ruszyłem szutrówką wśród pól ku suwalskim bezkresom. Uwielbiam ten fragment drogi i uważam, że jest to jeden z najpiękniejszych odcinków w regionie. Liczy kilka kilometrów, ale pozwala zobaczyć urodę tego miejsca w pigułce.
W Łopuchowie skręciłem w lewo, w kierunku Udziejek. Po drodze nie odmówiłem sobie przyjemności zajrzenia nad jezioro Jaczno. Zdaję sobie sprawę, że z poziomu ziemi nie wygląda ono tak atrakcyjnie jak z lotu ptaka, ale mimo wszystko uważam, że warto się tam wybrać na krótki spacer.
Słońce było już bardzo nisko nad horyzontem. Pomarańczowa tarcza skryła się za gęstym pasem chmur. Pozostało więc delektowanie się panującą ciszą, która wyróżnia Suwalszczyznę. Pojechałem na punkt widokowy „U Pana Tadeusza” w Smolnikach. Siadłem na ławce i patrzyłem, jak dzień powoli ustępuje miejsca nocy…
Kierunek zachód!
Kolejnego dnia chciałem podziwiać wschód słońca w Ejszeryszkach. Pogoda nie była jednak zbyt łaskawa, więc nie pozostało mi nic innego, jak stanąć dokładnie na trójstyku granic i kierować się na zachód. Wyjeżdżając z Wisztyńca w stronę Żytkiejmów, trudno nie zachwycić się tym odcinkiem drogi. Obsadzony jest szpalerami drzew, a po obu jego stronach rozciągają się pofalowane wzgórza morenowe. Droga nr 651 zaprowadziła mnie aż na skraj Puszczy Rominckiej. Od lat moim marzeniem było poznać ten kompleks leśny! Wybrałem opcję „leniwą”, która zakładała przejazd prawie 10 km drogą leśną udostępnioną do ruchu publicznego. Drogowskaz informuje, że 9,8 km dzieli parking od wsi Bludzie. Pierwszym napotkanym po drodze rezerwatem przyrody była Struga Żytkiejmska. Trudno nie zauważyć tego miejsca, bo nagle w środku lasu pojawia się rozległe bagnisko. Przy tej drodze znajduje się również rezerwat przyrody Dziki Kąt, który znaleźć można nieopodal Błędzianki, niewielkiego cieku przecinającego drogę.
Przejazd przez puszczę jest naprawdę komfortowy. Droga jest szeroka i dobrze utwardzona. Na odcinku 10 km widać, jak różne oblicza ma ten las. Aż chciałoby się jechać tak do samej Gołdapi, ale niestety w pewnym momencie trzeba odbić na południe i wyjechać z puszczy, bo dalszy przejazd ograniczają zakazy. W ten sposób nie zobaczyłem więc słynnych głazów cesarza Wilhelma II. Obiecałem sobie, że wrócę w to miejsce i na dachu mazdy przywiozę rower! Wtedy będę mógł zobaczyć pozostałe ciekawe miejsca.
We wsi Bludzie skręciłem do Żabojadów i Kiepojci. Ten region rozsławiony jest przez nieczynne mosty kolejowe w Stańczykach, ale nie wszyscy wiedzą, że takich obiektów w okolicy jest więcej. Bardzo ciekawe wiadukty znajdują się Kiepojciach. Jeden most zobaczyć można na „głównej” drodze szutrowej. Kolejne dwa położone są na zachód od niego. Można do nich dojechać samochodem lub po prostu przejść po dawnym nasypie kolejowym. Miejsce jest naprawdę urokliwe. Powstały na początku XX w. i umożliwiły przeprawę nad rzeką Bludzią. Konstrukcja ma trzy potężne przęsła, a na ich szczycie zachowały się jeszcze nikłe ślady neogotyckich zdobień.
Wróciłem na drogę nr 651 i pojechałem nią do Gołdapi. To miasto zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Zwłaszcza część uzdrowiskowa, gdzie znajdują się tężnie, okazała się ciekawą odskocznią po sporej dawce natury. Będąc w tej okolicy, nie mogłem pominąć dwóch owianych legendami miejsc, które były po drodze. Pierwszym z nich jest słynna piramida w Rapie, a drugim rodzinny grobowiec w Zakałczu Wielkim. Te dwa miejsca łączą mrożące krew w żyłach historie, które z czasem zyskały miano legend. Z Gołdapi do Rapy prowadzi niezwykle malownicza droga, na której spotkałem młodego łosia przechadzającego się po polach. Aparat był oczywiście w bagażniku…
Będąc w tym miejscu, logicznie byłoby udać się do Węgorzewa i kierować się dalej na zachód. Mnie skusiła jednak wizja odwiedzania drugiej puszczy tego dnia, a dodatkowo zaplanowałem nocleg w malowniczym miejscu nad samym jeziorem. Tym sposobem przez Banie Mazurskie udałem się na Mazury Garbate. Otworem przede mną stanęła Puszcza Borecka, a w gościnne progi zaprosił mnie Folwark Łękuk. Drogę dojazdową zaplanowałem dość ambitnie, bo nie była ona ani najkrótsza, ani asfaltowa. Ze wsi Leśny Zakątek pojechałem nad jezioro Piłwąg, a następnie, trzymając się udostępnionych do ruchu dróg, przebijałem się przez las na południe. W kilku miejscach poczułem, jak napęd 4×4 ułatwia przejechanie przez błotniste fragmenty. Generalnie nie jest to zła droga, ale sam fakt jazdy ponad 10 km po lesie, gdzie nie ma drogowskazów, a droga zakryta jest liśćmi, robi niezwykłe wrażenie.
Po tym skoku w bok kolejnego dnia wróciłem na właściwy tor. W pierwszych promieniach słońca dotarłem do Giżycka. Zawsze chciałem zobaczyć unikatowy most obrotowy. Przy okazji przeszedłem się do portu i mogłem podziwiać bryłę krzyżackiego zamku, który wznosi się nieopodal. Przyznam, że Węgorzewo zrobiło na mnie dużo gorsze wrażenie niż Giżycko. Zamek jest w „wiecznym” remoncie. Fakt, że na placu budowy nic się nie dzieje, a w oknach powiewają folie, nie wróży nic dobrego. Szybko pojechałem więc dalej. Chociaż z mapy wynikało, że mogę jechać prosto do Bartoszyc, postanowiłem nadłożyć nieco drogi. Wszystko po to, żeby odwiedzić Kętrzyn, Świętą Lipkę i Reszel. Po drodze zatrzymałem się na godzinę w Wilczym Szańcu. Mam bardzo ambiwalentne podejście do miejsc tego typu, więc wizytę podsumuję jedynie stwierdzeniem, że warto je zobaczyć i skonfrontować z wyobrażeniami. Widziałem sporo zdjęć z tego miejsca, czytałem różne historie z nim związane, ale muszę przyznać, że na miejscu byłem bardzo zaskoczony. Kropka.
Kętrzyn, podobnie jak Węgorzewo, zobaczyłem w ekspresowym tempie. Chwilę dłużej zatrzymałem się w Reszlu, gdzie ponownie zafascynował mnie gotycki charakter tego miasta. Po drodze do Bartoszyc zrobiłem jeszcze dwa krótkie przystanki. Jeden w Bisztynku, a drugi w pałacu w Galinach. Kiedy wróciłem na właściwy tor trasy, było już dość późno, więc bez zbędnej zwłoki zrobiłem rundę dookoła rynku w Bartoszycach, podobnie w Górownie Iławieckim, Pieniężnie i Ornecie. Stamtąd już niewiele kilometrów dzieliło mnie od wsi Dawidy położonej na północ od Pasłęku. Zaplanowałem tam nocleg w 300-letnim dworze. To był prawdziwy strzał w dziesiątkę! Było już co prawda dosyć późno, kiedy dotarłem na miejsce, ale na szczęście zdążyłem jeszcze zobaczyć trochę urokliwego Powiśla w okolicach dworu.
Dawidy stanowiły dla mnie pewnego rodzaju granicę. Wiedziałem, że z tego miejsca będę chciał „przeskoczyć” w kierunku Półwyspu Helskiego. Z premedytacją pominąłem więc piękny Elbląg i arcyciekawe Trójmiasto. Zatrzymałem się dopiero we Władysławowie. Zrobiłem krótki spacer w porcie i spojrzałem w kierunku Helu. Jesienią 2019 r. zgasiłem silnik mazdy na parkingu nieopodal latarni morskiej. Tym razem było tak samo. Nie odmówiłem sobie jednak przyjemności częstego zatrzymywania się po drodze. Fascynuje mnie w tym miejscu to, że z jednej strony jest wzburzone morze, a z drugiej gładka niczym szkło tafla wody. Najdłuższy przystanek zrobiłem w porcie w Jastarni. Tam jest klimat!
Sam Hel niewiele zmienił się przez te trzy lata. Mam wrażenie, że czas się tam zatrzymał. W deszczowe przedpołudnie na nabrzeżu więcej było wiatru i mew niż ludzi. Dla mnie to akurat dobrze, bo mogłem w spokoju wsłuchać się w szum fal i przez chwilę zadumać się nad setkami kilometrów przygody w mojej podróży dookoła Polski.