ZIMA W BIESZCZADACH

Długość trasy: 250 km
Orientacyjny czas trwania: 3 dni

Bieszczady zawsze kojarzyły mi się z ciszą. Zmieniające się trendy turystyczne sprawiły, że obecnie na próżno jej tam szukać latem czy jesienią. Od kilku lat ten południowo-wschodni kraniec Polski stał się bardzo popularny nie tylko wśród wędrujących miłośników gór, ale również wśród tzw. niedzielnych turystów. Postanowiłem sprawdzić, jak wyglądają Bieszczady zimą. W ten rejon o tej porze roku zapuściłem się tylko raz, dobre 10 lat temu. Pamiętam, że było ekstremalnie zimno, śnieżnie, a szlaki turystyczne były widoczne jedynie w postaci znaczków na drzewach. Tym razem liczyłem się z podobnymi warunkami, ale było zupełnie inaczej. Posłuchajcie…

Zima, zima
Nikogo nie zaskoczę tym, że zimy w ostatnich latach są po prostu paskudne. Kilka dni chłodu przeplata się z kilkoma dniami ciepła. Śnieg, jeśli już spadnie, to często nie leży dłużej niż dobę. Inny stan uznaje się za anomalię i media zaczynają wtedy trąbić o zimie dekady albo śnieżne fronty nazywają bestiami. Choć na co dzień nie przepadam za zimą, to w wydaniu górskim traktuję ją zupełnie inaczej. Lubię patrzeć na ośnieżone szczyty gór. Lubię ciszę, która panuje w górskim lesie, gdzie nie szeleszczą liście. Lubię to, że wszystko widać jak na dłoni. Mroźne powietrze potrafi zapewnić doskonałą widoczność. Kiedy w grudniu usiadłem przed mapą Polski i szukałem regionu, w którym na pewno znajdę zimowy klimat, mój wzrok padł właśnie na Bieszczady. Uznałem, że jest to prawdopodobnie najpewniejszy kierunek i miejsce, gdzie zobaczę śnieg, pospaceruję w mrozie i podelektuję się błogą ciszą. Tatry odrzuciłem, bo nie miałem w planach górskich wędrówek. Są jeszcze inne miejsca w polskich górach, szczególnie w Sudetach, gdzie panuje wyjątkowy mikroklimat i nawet kiedy w dolinach nie ma śniegu, to tam jest go pod dostatkiem. Polana Jakuszycka, Zieleniec czy Karłów w Górach Stołowych to punkty, gdzie Królowa Śniegu czuje się jak w domu. Zimą jednak roi się tam od narciarzy (poza Karłowem), więc uznałem, że tym razem to nie dla mnie. Zimowa wyprawa, o jakiej marzyłem, to podróż do górskiej krainy wypełnionej śniegiem i ciszą. Nie miałem wątpliwości, że znajdę ją w Bieszczadach.

Piękny deszcz
Termin wyjazdu nie był przypadkowy. Wyjechałem tuż po Sylwestrze, ale jeszcze przed feriami zimowymi. Chciałem wstrzelić się w moment największego spokoju. No i trafiłem… jak kulą w płot! Po miesiącu bajkowej zimy, która utrzymywała się w Bieszczadach od początku grudnia, zastałem tam dodatnią temperaturę i deszcz. Piękny deszcz. Dawno nie widziałem tak równego opadu, który na moich oczach zmywał śnieg. Minąłem Kraków i kiedy opuściłem autostradę A4, wypatrywałem oznak zimy. Im byłem bliżej celu, tym nabierałem większej pewności, że nici z mojego planu. Przynajmniej z jego części o śniegu. Cisza przecież została. Ba, nawet urosła, bo w taką pogodę, kiedy średnio ma się ochotę wysiadać z samochodu, nawet na drogach panuje niewielki ruch. Poszedłem na żywioł i postanowiłem cieszyć się tym czasem maksymalnie. Jaki by on nie był, to przecież pojechałem do krainy bieszczadzkich aniołów.

Sztuka patrzenia
Zanim opuściłem główne drogi i zanurzyłem się w górach, odwiedziłem Sanok. Wybierający się w Bieszczady powinni wkalkulować w podróż minimum pół dnia na wizytę w tym królewskim mieście. Istnieją co najmniej dwa powody, dla których warto się w nim zatrzymać. Pierwszym jest Muzeum Budownictwa Ludowego. To miejsce uczy patrzeć na historię Bieszczadów w zupełnie inny sposób. Nie tylko przez pryzmat natury, ale również wielowiekowej kultury i tradycji, którą w brutalny sposób zniszczono. Z dawnego świata pozostały zgliszcza, a to, co udało się ocalić przed zagładą, dziś pięknie prezentuje się w rozległym skansenie w Sanoku. Dzieli się on na sektory pokazujące życie w dawnych wsiach Bojków, Łemków, Dolinian i Pogórzan. To pozostałości kultury, która niemal w całości bezpowrotnie zniknęła po II wojnie światowej. Zwiedzanie rozpoczyna się od przejścia przez Galicyjski Rynek, który można podziwiać nie tylko z zewnątrz, ale jest też możliwość, by zajrzeć do wnętrza dawnych punktów usługowych, bez których nie mogło funkcjonować żadne miasteczko. Zwiedzanie skansenu wywołuje ogromne emocje, szczególnie jeśli zgłębi się temat Akcji „Wisła” i historię II wojny światowej na tych terenach. O ile w innych regionach Polski dawne budowle były sukcesywnie zastępowane nowymi, tak w tym zakątku Karpat człowiek przerwał bieg historii, zniszczył oryginalną architekturę i pozostawił pustkę. Domostwa wysiedleńców nie przetrwały próby czasu. Na podstawie zachowanego fragmentu tego pięknego świata można sobie tylko wyobrazić urokliwe wsie ukryte w bieszczadzkich dolinach. Drugim miejscem w Sanoku, które trzeba odwiedzić, jest Muzeum Historyczne. Mieści się ono w widocznym z daleka sanockim zamku. W czasach Kazimierza Wielkiego w Sanoku był drewniany gród. Zamek odwiedzali Władysław Opolczyk czy później Władysław Jagiełło, który zorganizował w nim ucztę weselną z okazji swojego ślubu z trzecią żoną, księżniczką Elżbietą Granowską. A Zofia Holszańska, czwarta i ostatnia żona Jagiełły, spędziła w nim ostatnie 26 lat życia. W pierwszej połowie XVI w. królewski zamek przebudowano z surowego gotyku na styl renesansowy. W piwnicach znajdowały się sądy, a dwa górne piętra przeznaczono na miejscowe urzędy. Obok zamku stała wieża, która pełniła rolę więzienia. Pod koniec XVI w. dobudowano skrzydło południowe, a na przełomie XVII/XVIII w. zamek powiększył się o skrzydło północne. Przetrwał zabory i lata wojenne, choć nie bez uszczerbku. Po II wojnie światowej, w latach 60., zapadła decyzja o jego renowacji. W 2010 r. rozpoczęła się odbudowa południowego skrzydła, które obecnie służy stale powiększającym się zbiorom muzealnym. Przechodząc przez kolejne sale wystawowe, można poznać bogatą historię regionu i zobaczyć dużą ilość pięknie zaprezentowanych eksponatów. Miłośnicy sztuki polskiej doskonale wiedzą, że w 1929 r. w Sanoku urodził się wybitny artysta Zdzisław Beksiński. W testamencie cały swój dorobek artystyczny zapisał Muzeum Historycznemu w Sanoku. W 2012 r. w odbudowanym południowym skrzydle zamku otwarto stałą Galerię Zdzisława Beksińskiego. Zajmuje ona kilka kondygnacji, na których poza obrazami, fotografiami czy grafikami znalazło się także miejsce na precyzyjnie zrekonstruowaną pracownię artysty, którą przeniesiono z jego warszawskiego mieszkania.

Po tak sporej dawce sztuki i patrzenia na świat przez jej pryzmat nie pozostało mi nic innego, jak udać się w góry. Ta sanocka pauza w podróży nastroiła mnie zupełnie inaczej i zacząłem cieszyć się z tego, co mam. Nawet z deszczu.

Bieszczadzka klasyka
Zrobiło się dość późno jak na zimową porę, bo już po 15.00 powoli zapada zmrok. Z Sanoka pojechałem w stronę Komańczy i zanim udałem się w Bieszczady, postanowiłem zajrzeć do Moniki i Piotra w „Chacie nad Wisłokiem”. Ich agroturystyka mieści się w starej łemkowskiej chacie, a obok niej szczęśliwi uciekinierzy z miasta prowadzą ekologiczne gospodarstwo rolne. Dom odkupiony został w ostatnim momencie od wiekowego właściciela i nie podzielił smutnego losu wielu drewnianych chat. Zyskał za to drugie życie i pomimo wykonanych prac usprawniających życie i podnoszących komfort, nie stracił swojego charakteru. Ogromnym plusem zimy jest to, że gospodarze mają chwilę wytchnienia i można z nimi spokojnie porozmawiać. Siedliśmy więc przy herbacie z kwiatów jabłoni i najzwyczajniej w świecie rozmawialiśmy. Doświadczyłem tam pięknej chwili uważności. Rano ruszyłem w dalszą podróż. O ile dzień wcześniej padał deszcz, o tyle tego dnia lał już niemiłosiernie. Prognozy mówiły jednak o ochłodzeniu i śniegu, więc nie porzucałem nadziei. Postanowiłem odpalić dobrą muzykę i niespiesznie przejechać moją własną pętlę bieszczadzką. Swój początek ma w Komańczy, dalej biegnie do Cisnej, skręca w stronę Baligrodu, później przez Stężnicę przechodzi nad Jezioro Solińskie w Wołkowyi. Jadąc dalej na południe, w Bukowcu trzeba wjechać na drogę prowadzącą przez Terkę, Buk do Dołżycy. Wiem, że na mapie wygląda to jak absurdalne nadłożenie drogi, ale zapewniam wszystkich miłośników czterech kółek, że trasa, którą opisałem, zapewnia maksimum wrażeń i radości z jazdy. Do pokonania są brody na potokach, które tym razem były wypełnione wodą. Frajda z takiej przygody jest niezapomniana. Z Dołżycy kieruję się oczywiście do Wetliny. Moja ukochana „Chata Wędrowca” o tej porze roku jest zamknięta, ale udało mi się spotkać z jej właścicielami, Ewą i Robertem, na kawie w ich nowo powstałej „Trzynastce”. Moim zdaniem ta kawiarnia położona w cichym zakątku Wetliny będzie oferowała najlepszą kawę w Bieszczadach. Sam mogłem się przekonać o tym, ile pracy Ewa włożyła w zdobycie umiejętności baristycznych, bo po pierwszym łyku kawy, którą mi przygotowała, na długo zaniemówiłem z zachwytu. Kolejny raz w tej podróży zastała mnie noc, ale nie zrezygnowałem z kontynuowania trasy. Była przecież 17.00. Przeczuwając, że internet na tym terenie lada moment zniknie, ściągnąłem muzykę offline i ruszyłem przez Przełęcz Wyżną do Brzegów Górnych. Tam skręciłem w kierunku Dwernika. Pokonałem San moim ulubionym drewnianym mostem, dojechałem do Smolnika i udałem się drogą nr 896 do Zadwórza. Tam zamieszkałem przez kilka dni w „Gęsim Zakręcie”. Anię i Pawła poznałem w czasie pierwszej slowroadowej podróży w Bieszczady i bardzo chętnie skorzystałem z ich przytulnych pokoi i wyśmienitej kuchni. Ale co z tą zimą? Ta miała objawić się dopiero rano.

Zimowa wyprawa
Obudziłem się w egipskich ciemnościach. Na zewnątrz nadal było szaroburo. Wystartowałem w kierunku Wołosatego i bez wielkich nadziei pokonywałem kolejne kilometry. Droga była ekstremalnie śliska, bo w nocy temperatura spadła sporo poniżej zera. W połączeniu z deszczem z dnia poprzedniego powstało klasyczne lodowisko. Prawdziwy slow road. Z początku obawiałem się czekających mnie podjazdów, ale inteligentny napęd 4×4 w mazdzie CX-30 w połączeniu z dobrymi oponami zimowymi sprawił, że w kierunku Wołosatego jechałem bez większych przygód. Z każdym kilometrem robiło się również bardziej zimowo. Miejsce szronu zajął śnieg, a kiedy zobaczyłem znak końca drogi w Wołosatym, dookoła mnie było już całkiem zimowo. Pierwotnie planowałem wejść na Tarnicę, ale warunki na szlaku były niebezpieczne i zrezygnowałem z kilkugodzinnej walki na lodzie. Zimą góry uczą pokory i wymagają pokory. Wybrałem nieco prostszy i krótszy szlak. Pojechałem przez Ustrzyki Górne na Przełęcz Wyżniańską i postanowiłem wejść na grzbiet Połoniny Caryńskiej. Nawet tak proste wyjście w góry zimą wymaga sporej dozy ostrożności. Istotne jest, żeby zabrać ze sobą odpowiednią odzież na wypadek nagłej zmiany warunków. Obowiązkowo trzeba mieć też latarkę i dobrze naładowany telefon z zapisanym numerem alarmowym do GOPR-u. Do plecaka powinien trafić również termos z ciepłą herbatą. O planowanej wycieczce koniecznie trzeba poinformować kogoś bliskiego. Wystarczy podać godzinę wyjścia, miejsce docelowe i planowaną godzinę powrotu. Media wielokrotnie przekazują apele rodzin poszukujących swoich bliskich, którzy wyszli w góry bez słowa i ślad po nich zaginął. Jeśli ustalimy z kimś bliskim godzinę graniczną, kiedy podejmiemy kontakt po zejściu z gór, zapewniamy sobie bufor bezpieczeństwa i ułatwiamy ewentualnie pracę służbom ratunkowym. Jest to niezwykle ważne, kiedy w góry idzie się w pojedynkę. Proste skręcenie nogi może okazać się śmiertelnym niebezpieczeństwem, bo zimą szlaki są mało uczęszczane, organizm szybko się wychładza, a zasięg telefoniczny w górach i elektronika w niskich temperaturach bywają zawodne. Na Przełęczy Wyżniańskiej trzeba pamiętać o jeszcze jednej obowiązkowej rzeczy. Jest nią zakup biletu wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Jeśli w punkcie obsługi parkingu nie ma nikogo, to bilet zakupić można w internecie na stronie parku. Po zejściu z gór zamarzyło mi się posiedzieć przy ognisku. Miałem to w planach od dawna, więc byłem przygotowany na tę okoliczność. Wiedziałem, że muszę opuścić teren parku narodowego, więc wcześniej przy drodze z Ustrzyk Górnych do Ustrzyk Dolnych znalazłem parking z wyznaczonym przez nadleśnictwo miejscem na ognisko. Rozpalenie ognia zajęło mi dokładnie 10 sekund. Miałem ze sobą specjalnie przygotowany pień, do którego wkłada się zapaloną zapałkę i dalej magia dzieje się sama. Było to naprawdę bardzo kojące i uspokajające, i nawet nie przeszkadzała mi bliskość drogi. Robiło się ciemno, więc postanowiłem odwiedzić restaurację „Wilcza Jama”. Fani serialu „Wataha” znają jej wnętrza, które nie kryją zamiłowania właściciela do myślistwa. Kiedy wchodziłem do środka, na zewnątrz nie było ani milimetra śniegu. Kiedy wychodziłem po 40 minutach, brnąłem do auta przez piętnastocentymetrową warstwę białego puchu. Zima w Bieszczadach!

Magia zimy
Było już ciemno, ale podskórnie czułem, że kolejny dzień, na który prognozowano – 12 st.C będzie bajkowy. Drogi z bardzo śliskich przeszły w stan… trudny do sklasyfikowania. Auta bez napędu 4×4 nie radziły sobie na najmniejszych wzniesieniach. Mazda CX-30 kolejny raz uratowała mi skórę, bo bezpiecznie dotarłem do „Gęsiego Zakrętu”. Kolejnego dnia wstałem grubo przed wschodem słońca, bo zakładałem, że drogi będą nadal w fatalnym stanie. Nie pomyliłem się. Dojazd do Lutowisk zajął mi prawie dwa razy więcej czasu niż normalnie. Przed odjazdem przygotowałem sobie łańcuchy na koła, bo byłem przekonany, że będą potrzebne. Wszystkim, którzy wybierają się z zimą w Bieszczady, polecam zabrać ze sobą łańcuchy. Warunki na drogach bywają bardzo zmienne i niebezpieczne. Mnie sama świadomość, że je mam, dodawała otuchy, choć okazało się, że tym razem nie były potrzebne. Mazda dała radę!

Tego ranka za cel mojej podróży obrałem Tarnawę Niżną. To dziki zakątek Bieszczadów. Wędrowcy zazwyczaj docierają do Mucznego, skąd wychodzi popularny szlak na Bukowe Berdo. Ja pojechałem do końca, dokąd tylko dało się dojechać. Chciałem dotrzeć do punktu widokowego nad Sanem, z którego widać cerkiew po ukraińskiej stronie. Niestety świeże opady śniegu sprawiły, że droga nagle urwała się w takim miejscu, że nie chciałem ryzykować utknięciem w zaspie, skąd po najbliższą pomoc musiałbym wędrować kilka kilometrów. Zawróciłem więc na wysokości Torfowiska Tarnawa i delektując się widokami pięknych lasów, przez Muczne dotarłem do głównej drogi. Był to dzień, w którym opuszczałem Bieszczady, więc postanowiłem nacieszyć się nimi, ile tylko się da. Zatrzymałem się na chwilę przy pięknie ośnieżonej dawnej cerkwi w Smolniku. Przez Ustrzyki Górne pojechałem w stronę Wetliny. Tam przekonałem się, że słońce przyciąga w Bieszczady turystów o każdej porze roku. Parkingi na przełęczach były pełne. Postanowiłem więc udać się w spokojniejsze zakątki. Przemknąłem przez Wetlinę i dojechałem do Cisnej. Tam skręciłem w stronę Komańczy. W Majdanie odbiłem na chwilę na bardzo malowniczą górską drogę prowadzącą w stronę przełęczy nad Roztokami Górnymi. Mam do tego miejsca ogromny sentyment, bo jest to pierwsze miejsce, które wiele lat temu zobaczyłem w Bieszczadach. Wróciłem na główną szosę, która zaprowadziła mnie do Łupkowa. Zajrzałem tam ze względu na stary cmentarz i wrośnięty w drzewo krzyż. Bardzo chciałem zobaczyć to na własne oczy, zanim jakaś wichura powali to drzewo i zniknie ono bezpowrotnie. Praktycznie już od Cisnej na drogach i szlakach robiło się pusto. Postanowiłem to wykorzystać i zanim złapał mnie zachód słońca, pojechałem z Komańczy do Duszatyna. Wiedziałem, że Jeziorka Duszatyńskie są dla mnie nieosiągalne czasowo, ale sama leśna droga udostępniona do ruchu publicznego jest warta przejazdu. Co prawda była mocno oblodzona, ale mazda CX-30 poradziła sobie z tym koncertowo i dumnie dotarła na koniec drogi. Słońce już chyliło się ku zachodowi, więc chciałem złapać jego ostatnie promienie w miejscu, gdzie rozpocząłem tę przygodę. Na długość jednej szklanki herbaty wróciłem do „Chaty nad Wisłokiem”. Zobaczyłem ją w zimowej scenerii i poczułem, że moje marzenie o śnieżnej wyprawie w Bieszczady zostało spełnione.

Co urzekło mnie najbardziej? Zmienność pogody, cisza i czas spędzony na rozmowach z ludźmi, których spotkałem na swojej drodze. Nie przeczytałem ani jednego rozdziału książki, którą ze sobą zabrałem, ale za to w mojej pamięci trwale zapisały się rozmowy i chwile. Prawdziwie bezcenne.

Przydatne linki:

Zakup biletu wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego

Chata nad Wisłokiem

Gęsi Zakręt

Zobacz najnowsze wpisy na blogu